czwartek, 29 grudnia 2016

"Pasażer 23" Sebastiana Fitzka, czyli kryminał tak nudny, że chcesz się utopić.

S.Fitzek, "Pasażer 23", tłumaczenie B.Tarnas, Wydawnictwo Amber, 2016.
Często zdarza mi się wybierać audiobooki na chybił trafił. Ma to swoje dobre strony, ponieważ nierzadko udaje mi się odnaleźć nowych, ciekawych autorów, o których wcześniej nie wiedziałam absolutnie nic. Niestety, od czasu do czasu trafiam również na książki niewarte poznania. A jako, że audiobooki są drogie, ze skrzywioną miną wysłuchuję ich do samego końca, przysypiając nad zlewem podczas zmywania naczyń. "Pasażer 23" Sebastiana Fitzka był właśnie takim ślepym trafem. Jednak tym razem chybiłam.
Fabuła zapowiada się całkiem zachęcająco. Martin Schwarz, policjant pracujący pod przykrywką, pięć lat temu stracił żonę i synka. Według oficjalnych informacji kobieta popełniła samobójstwo na statku pasażerskim, wcześniej wyrzucając dziecko za burtę. Po tym wydarzeniu, Schwarz nie boi się niczego i jest zdolny do złamania każdego regulaminu i przepisu, aby rozwiązać sprawę. Wszystko zmienia się, gdy na tym samym statku, na którym zginęła rodzina policjanta, znikąd pojawia się mała dziewczynka z misiem w ręce. Pluszak ten należał niegdyś do syna Martina. Wszyscy byli przekonani, że zabawka spadła wraz z dzieckiem w głębiny oceanu. Zrozpaczony ojciec wraca na statek i rozpoczyna śledztwo, łudząc się, że znajdzie jakiekolwiek ślady własnej rodziny.
Nie wierzcie jednak zachęcającym aspektom tej opowieści. Na pomyśle się kończy. Aby uzmysłowić Wam poziom nudy tej powieści, opowiem krótką historię z życia wziętą. Otóż, boję się latać. Po kilku latach częstego korzystania z samolotów, zdążyłam się przyzwyczaić do dyskomfortu unoszenia się w powietrzu, jednak start i lądowanie nadal są dla mnie ciężkimi, przepełnionymi nerwami, momentami. Podczas ostatniego lotu słuchałam audiobooka z powieścią Fitzka. Zasnęłam jeszcze przed startem, a obudziło mnie uderzenie samolotu o grunt na lotnisku docelowym. Dodam, że wcześniej w tym samym Airbusie nie mogłam zmrużyć oka nawet po trzydziestu godzinach bez snu. Właściwie żałuję, że na siłę skończyłam słuchać tego audiobooka, bo miałabym rozwiązanie na moje okołolotnicze problemy na najbliższe kilkanaście miesięcy. Wróćmy jednak do samej powieści. Muszę przyznać, że z językiem było całkiem nieźle. Nie zżymałam się zbyt często nad niefortunnymi sformułowaniami i irytującym brakiem synonimów. Być może dlatego, że nad "Pasażerem 23" nie mogłam się skupić na tyle długo, żeby takie błędy wychwycić. Jednak na tym zalety się kończą. Postaci są niemrawe, trudno rozróżnić jedną od drugiej. Wszyscy mówią dokładnie takim samym głosem, bez względu na płeć i wiek. Jedynie ponad osiemdziesięcioletnia staruszka, która zwabia Schwarza na statek zdaje się mieć odrobinę ikry, jednak jej występowanie ograniczono do minimum, robiąc z niej osobę zanadto schorowaną by działać. I choć w intrydze wszystko do siebie pasuje, to większość zdarzeń zdaje się być na wskroś przewidywalna, a przestoje między nimi są tak długie, że czytelnik zdąży zapomnieć, co starało się wzbudzać w nim emocje wcześniej. Jedyny wątek, który choć odrobinę mnie wciągnął skończył się, mniej więcej, w połowie powieści. Byłam przekonana, że to już prawie koniec, więc rozwiązywanie i niepotrzebne rozwlekanie kolejnych wątków, ciągnęło się dla mnie niemiłosiernie. Zastanawiające dla mnie jest to, jak można zmarnować taki potencjał? Same dane statystyczne dotyczące zaginięć na wycieczkowcach inspirują na tysiąc sposobów. A zamknięta przestrzeń, jaką jest statek, aż prosi się o pełen tajemniczych wydarzeń kryminał. Niestety, zamiast niego dostajemy kilka wątków, które nie należą do najbardziej dynamicznych, a i tak są spowalniane przez dość banalne rozwiązania i dwie klamry z historii, mających potencjał do rozwinięcia się w naprawdę ciekawe powieści. Chociaż te, pewnie też by się wlekły. 
W tym miejscu powinnam co nieco wspomnieć o lektorze - Piotrze Grabowskim, ale nie mam zdania na temat jego interpretacji. Powiem jedynie, że była na tyle przeźroczysta, że tydzień po wysłuchaniu książki, mimo szczerych wysiłków, nie potrafię sobie przypomnieć głosu lektora. To ewenement, ponieważ pamięć słuchową mam dobrą. Dopiero po małych poszukiwaniach i porównaniu z dubbingowym dorobkiem tego aktora muszę stwierdzić, że "Pasażer 23"nie jest jego najlepszą interpretacją.
Podsumowując, nie czytajcie tej książki. I tym bardziej jej nie słuchajcie, chyba, że potrzebujecie niefarmaceutycznych środków nasennych. Nie warto tracić czasu na rozrywkę, która nie porywa. Już lepiej sobie pospać, przynajmniej mniej się człowiek denerwuje. Ja mogę Was zapewnić, że od powieści Fitzka będę trzymać się z daleka. Tak jak od statków wycieczkowych. Bo "Pasażer 23" trochę je przypomina rejs na jednym z nich - długi i piekielnie nudny. 

niedziela, 25 grudnia 2016

Kilka słów o zmaganiach z rodziną, do której się nie pasuje - o "Portrecie trumiennym" Kuby Wojtaszczyka.

K.Wojtaszczyk, "Portret trumienny", Simple Publishing, 2014.
Kontynuuję moją przygodę z pakietem e-booków z BookRage. Tym razem padło na "Portret trumienny" Kuby Wojtaszczyka. Przyznam, że właśnie ze względu na tę pozycję zdecydowałam się na zakup całego zestawu. A zachęciła mnie inna powieść tego autora - "Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć", której akcja ma miejsce w środowisku poznańskich hipsterów. Jednak nie o tym mam pisać. Czas na kilka słów o "Portrecie trumiennym", będącym debiutem tego młodego pisarza. Powieść ta wydaje się aktualna w kontekście okołoświątecznym, kiedy duża część z nas zasiada z bliskimi przy jednym stole.
Niemal każdy ma w rodzinie osobę, za którą nie przepada, której nie rozumie, której światopogląd wydaje się skrajnie głupi, której chce się wykrzyczeć w twarz, że to, co robi i mówi, jest złe. Ten irytujący krewny czasami całkowicie nas ignoruje, a innym razem krytykuje nas na każdym kroku. Wiecie o kogo chodzi, prawda? A teraz wyobraźcie sobie, że cała najbliższa rodzina składa się niemal wyłącznie z takich osób. Główny bohater "Portretu trumiennego" zmaga się właśnie z taką sytuacją. Aleksander skończył historię sztuki, pracuje jako kurator w galerii, może uchodzić za hipstera, nie wierzy w Boga i jest gejem. Czy tradycyjna, polska rodzina może sobie wyobrazić gorsze połączenie? Chyba nie. Jednak nie tylko on zdaje się być rodzajem ekstremum. Jego starszy brat nie uznaje innej pracy niż ta z użyciem mięśni, szwagierka jest katechetką, która promuje tradycyjny model rodziny, gdzie dzieci jest czwórka i za każde przewinienie należy im się lanie paskiem wymierzane przez ojca. Matka cały czas załamuje ręce nad wyrodnym synem, mając nadzieję, że jeszcze się zmieni, a ojciec jest na granicy życia i śmierci po ciężkim zabiegu i jego aktywności ograniczają się do oglądania telewizji i wypytywania o przyjazd jedynej córki. Znajdzie się jeszcze kilka ciotek ze wsi, dla których liczą się głównie wspomnienia i stałość życia oraz kuzyni czy kuzynki, namawiający do celebrowania uroczystości rodzinnych przy pomocy tradycyjnej polskiej wódki z rozwodnionego spirytusu. Jakby tego było mało po domu biega trzech małych chłopców, niepotrafiących powstrzymać agresji przez dłużej niż pół godziny oraz osiemnastoletnia harcerka, której bliżej do cnotliwej panny z lat czterdziestych niż do współczesnej nastolatki. I owszem, możemy mówić, że nie ma rodzin idealnych i zawsze można spróbować się dogadać, jednak kiedy Aleks przyjeżdża do rodzinnego domu w małym miasteczku na urodziny matki, od samego początku atmosfera jest ciężka. Cel miał szczytny, ale wykonanie... I jak to się skończy? Przypuszczam, że części już się domyślacie, ale lepiej przeczytajcie sami.
"Portret trumienny" pisany jest w pierwszej osobie - całą historię i wszystkie postaci poznajemy z perspektywy Aleksandra, który w ironiczno-malkontencki sposób opowiada o swoich zmaganiach z poszczególnymi członkami rodziny. Nie ma tu miejsca na obiektywizm, każdy krewny jest beznadziejny, z jakiegoś powodu źle się Aleksowi kojarzy, a czas na szukanie pozytywów dawno się skończył. Subiektywizm sprawia, że nie do końca wiemy, co myśleć o bohaterach - być może dla siebie nawzajem i osób z zewnątrz są normalnymi, porządnymi ludźmi, krzywdzonymi przez opinię niepasującego do nich członka rodziny. Ok... Sama nie wierzę w to, co piszę. Opisy postaci, które serwuje nam główny bohater, mimo że nacechowane jego krzywdą i uprzedzeniem jednoznacznie wskazują na to, że mamy do czynienia ze stereotypowymi mieszkańcami małych miasteczek czy wsi. Przy czym sam stereotyp jest tu bardzo ważny, bo o ile dla młodego człowieka z wielkiego miasta, nawet pochodzącego z niewielkiej miejscowości, owo wyobrażenie uosabia zło wcielone, o tyle dla osoby zamieszkującej omawiane miejsca, nawet jeśli nie reprezentuje ona konkretnego wzorca, stereotyp, o którym mówimy, będzie sprawiał wrażenie, neutralnego lub odrobinę negatywnego. Przecież dobry Polak, katolik z porządnej rodziny  to nadal wzór życia dla wielu z nas. I choć bliższy jest mi wielkomiejski zgiełk, jestem w stanie zrozumieć, że istnieją osoby preferujące małomiasteczkowy model życia. Dużo większym problemem niż starcie dwóch odmiennych postaw w "Portrecie trumiennym" jest brak dialogu. Ponieważ można być tym, kim się chce tak długo, jak potrafi się rozmawiać z drugą stroną, nie traktuje się jej z góry i a priori nie uznaje za gorszą. W książce Wojtaszczyka wszyscy bohaterowie łamią tę zasadę, co prowadzi do nieustannego konfliktu, który ugrzązł w impasie. Brakuje woli. I ten brak może doprowadzić do tragedii. Jakby tego było mało, każda chęć walki zostaje szybko zarzucona przez pogląd, że w rodzinie trzeba przynajmniej próbować udawać, że wszystko jest w porządku. Prędzej czy później konflikt eskaluje i tylko od długości jego tłumienia zależy to, jak wielki będzie wybuch. Ponieważ to, co z początku zdaje się być jedynie wyobrażeniem, pewnego dnia może stać się rzeczywistością. 
"Portret trumienny" z pewnością nie jest najlepszą książka, jaką przeczytałam w życiu, ale uważam, że warto się z nią zapoznać. Choć historia oparta jest na konflikcie, przepełniona jest również humorem. Brawurowy język i opisy postaci sprawiły, że uśmiech nie schodził z moich ust. Co więcej, mam wrażenie, że to pozycja nie tylko dla hipsterów. Ich antagoniści też znajdą coś dla siebie. I nie chodzi tu tylko o ironię, ale również o możliwość bliższego poznania przeciwnika. "Portret trumienny" to całkiem ciekawa satyra na konflikty rodzinne, pokoleniowe i światopoglądowe. I choć przyznam, że mam słabość do tego typu książek, uważam, że tę warto przeczytać.

wtorek, 20 grudnia 2016

Miasto jest takie, jak jego mieszkańcy - o "Dziwnej myśli w mej głowie" Orhana Pamuka

O.Pamuk, "Dziwna myśl w mej głowie", tłumaczenie P.Kawulok, Wydawnictwo Literackie 2015.

Orhana Pamuka nie trzeba nikomu przedstawiać. W końcu pisarz, który zdobywa Nobla, na stałe wpisuje się w świadomość miłośników literatury. "Dziwna myśl w mej głowie" to książka napisana przez Turka już po otrzymaniu wspomnianej nagrody. Tworzona przez sześć lat opowieść o Stambule i jego mieszkańcach, nie tylko wprowadza nas w tajniki miejskiego życia, ale także prezentuje zwyczaje i sposób na życie wielopokoleniowej rodziny z kraju odległego od Polski, zarówno geograficznie, jak i kulturowo.
"Dziwna myśl w mej głowie" opowiada historię Melvuta, ulicznego sprzedawcy buzy i jogurtu, którego powolne i spokojne życie okazuje się bogatsze niż wskazują na to pozory. Fabuła nie jest jednak prezentowana linearnie. Na samym początku dowiadujemy się o wydarzeniu determinującym całą przyszłość młodego wówczas Turka. Melvut przez dwa lata spędzone w wojsku pisał listy miłosne do dziewczyny, której przelotnie spojrzał w oczy na weselu kuzyna. Po zakończeniu służby, z powodu braku funduszy umożliwiających oficjalne ubieganie się o rękę ukochanej, postanawia ją porwać i wziąć z nią potajemny ślub. Kiedy wraz z wybranką biegnie przez ciemną wieś, orientuje się, że to nie ta, którą niegdyś pokochał, ale jej mniej atrakcyjna siostra. Niestety, nie ma już wyjścia. Ta pomyłka ciągnie się za Melvutem przez całe życie. Nie zmienia to jednak faktu, że ten prosty, na wskroś uczciwy człowiek, kocha swoją żonę i potrafi odnaleźć szczęście w codzienności, mimo biedy i tygla wydarzeń, na które nie ma wpływu. Trwamy z bohaterem od momentu zakończenia szkoły podstawowej i przeprowadzki do Stambułu do wczesnej starości. Przeżywamy nie tylko wzloty i upadki tego naiwnego sprzedawcy buzy, ale poznajemy także historię jego rodziny i przyjaciół, którzy zarówno przewijają się na kartach powieści, jak i mają również swój głos. 
To nie jest powieść dla tych, którzy pragną wartkiej, pełnej zwrotów, akcji. Fabuła posuwa się powoli, jak życie głównego bohatera. I tak jak ono jest przepełniona optymizmem. Ponieważ narrator, wraz z Melvutem starają się odnaleźć radość w prostocie życia. Nie myślcie jednak, że Pamuk podarował nam prostą książeczkę w stylu Coehlo. To dużo wyższa liga. Przede wszystkim, muszę zwrócić uwagę na niecodzienne opisy miasta. Stambuł starzeje się razem z bohaterami. Kiedy Melvut się tam przeprowadza, metropolia ma trzy miliony mieszkańców. Pod koniec książki jest ich ponad cztery razy więcej. Budynki ze zbudowanych z pustaków chatek, zmieniają się w wielkie bloki, a ulice, niegdyś przyjazne i bezpieczne, stają się zatłoczonymi ponad miarę, wrogimi miejscami. Tę ewolucję podkreśla piękny język Pamuka, opisującego miasto widziane oczami ulicznego sprzedawcy. 
Wydarzenia dotyczące rodziny Melvuta są dużo bardziej skomplikowane. Mamy tu do czynienia z dwoma rodzinami, które wżeniają się w siebie nawzajem, co jeszcze bardziej gmatwa wzajemne relacje. A te, na samym początku zostają zniszczone przez niesprawiedliwość pomiędzy braćmi - ojcem i wujem Melvuta, niepotrafiącymi się dogadać w sprawie ziemi. Konflikt ten ciągnie się za rodziną przez lata, przeszkadzając w osiągnięciu porozumienia w jakiejkolwiek sprawie bez odwoływania się do dawnych zatargów. A te wzmagają różnice finansowe, polityczne, religijne i światopoglądowe. W kulturze, w której rodzina jest dużo ważniejsza od przyjaciół i znajomych, sytuacja ta zdaje się ciążyć każdemu, a w świecie, traktującym wyolbrzymione pojęcie honoru stanowczo zbyt poważnie, rozdmuchuje niesnaski do maksimum. Trudno nie wspomnieć o zdeterminowanej religią i kulturą tragicznej sytuacji kobiet. Choć Melvut jest dla swojej przypadkowej żony dobrym mężem, zdaje się nie zauważać, ile pracy wkłada ona w zajmowanie się domem i pomoc w jego zajęciach. Tyle, że główny bohater zdaje się aniołem w porównaniu do innych mężczyzn, traktujących swoje małżonki jak służące całej rodziny, maltretujących je i zabraniających im wychodzić z domu. Mam wrażenie, że "Dziwna myśl w mej głowie" poprzez przedstawienie historii życia i relacji rodzinnych normalnego, przeciętnego człowieka staje się przewodnikiem po Turcji dnia codziennego. Takiej, jakiej nie pokazują programy telewizyjne i książki podróżnicze.
"Dziwna myśl w mej głowie" nie jest powieścią dla każdego. Ponieważ nie wszyscy lubują się w powolnej akcji i historiach dotyczących niepozornego, małego życia. Ta książka ma jednak swój urok. I choć na wskroś uczciwy główny bohater wydaje się albo skrajnie naiwny albo odrobinę nierealny, powieść ma w sobie tyle smaku i spokojnego uroku, że warto przymknąć na to oko. Symbioza życia ludzkiego i tętniącego energią miasta wydaje się być przepięknym, wręcz magicznym połączeniem. A fakt, że całą historię spisano mistrzowskim językiem, tylko dodaje powieści kunsztu. Polecam!

niedziela, 18 grudnia 2016

Kilka dowodów na to, że literatura potrafi wyprzedzić historię - o "New romantic" Michała Zygmunta


M.Zygmunt, "New romantic", Korporacja Ha!art, 2007.
Na "New romantic" Michała Zygmunta trafiłam dzięki BookRage, serwisowi internetowemu, który zajmuje się sprzedawaniem pakietów e-booków za cenę zaproponowaną przez klienta. Przez ostatnie kilkanaście dni oferowali zestaw książek polskich pisarzy i dałam się skusić. Co prawda, za Kindla, którego dzielę z mężem, chwytam tylko wtedy, kiedy nie mam pod ręką już ani jednej papierowej książki, ale czego się nie robi dla dobrej literatury? Skusiłam się, wzięłam pierwszego z e-booków i przekonałam się, że napisanie jego recenzji, będzie bardzo trudne. Widocznie dobry tekst uzyskany niewielkim kosztem musi mieć jakieś wady.
"New romantic" to krótka, złożona z trzech opowiadań książka, wydana w 2007 roku. Sama data premiery jest znacząca w kontekście fabuły dwóch z trzech tekstów. Bowiem pisano je albo w czasach trudnych wyborów prezydenckich i parlamentarnych, albo na początku kadencji Lecha Kaczyńskiego jako głowy państwa i rządów koalicji PiS - Samoobrona - LPR. Dlaczego to istotne? Cóż, postaram się Was wprowadzić. Pierwsze opowiadanie - "New romantic" dotyczy lewicowych rewolucjonistów. Studenci, starający się zrozumieć zwykłych, prostych ludzi, chcą za wszelką cenę doprowadzić do klęski prawicowych kandydatów w nadchodzących wyborach prezydenckich. Na początku zamierzają jedynie obrzucić ich cuchnącą substancją. Plan jednak ewoluuje i w ręce radykalnych aktywistów trafiają naładowane pistolety. Z kolei "Bądź sobą, wybierz Westerplatte" opowiada o rządach katolicko-prawicowej partii, prześladującej w imię swojej wiary homoseksualistów, lewicowców i innowierców. Na początku działaczy LGBT traktuje się jak opozycjonistów w czasach PRL, a potem usuwa się ich ze szkół i uniwersytetów. Dyskryminacja jednak eskaluje - władza stwarza obozy koncentracyjne, mające na celu zmianę orientacji seksualnej u przebywających w nich więźniów. Kiedy wieści o wydarzeniach w Polsce idą w świat, homoseksualiści z całego globu mobilizują się i wspomagają mniejszości podczas wojny domowej, wywołanej przez uciemiężonych Polaków. Trzecie opowiadanie pod tytułem "Strach" jest dużo bardziej kameralne. Narratorem jest szesnastolatek, starający się odnaleźć swoją tożsamość. Wbrew własnej woli staje się członkiem paczki młodocianego gangstera. W pewnym momencie orientuje się, że czuje do chłopaka coś więcej niż tylko przyjaźń.
Książka ma przerysowaną i ironiczną formę. Przy pomocy kilku charakterystycznych, acz stereotypowych bohaterów, przedstawia mechanizmy rewolucyjne i polityczne, formy ucisku, zaślepienie władzy. Opowiadania nie są jednoznaczne ideowo, nie można stwierdzić, z którą stroną identyfikuje się autor. Pokazuje nam jednak, że w kwestii polityki nikt nie jest dobry, a w obliczu władzy i ideologii, moralne wartości zamieniają się w mrzonkę. Ludzie mają to do siebie, że wierzą w propagandę i dopóki na własnej skórze nie odczują, że coś jest nie tak, nie chcą walczyć. Książka jest chaotyczna, ale w tym szaleństwie jest metoda. Bombardowani przez informacje, nieważne czy z prawej czy z lewej strony, czujemy się jak przed wyborami, kiedy odbijamy się od głośno krzyczących polityków i staramy się odnaleźć tego, kto albo wierzy w to, co mówi, albo opowiada najmniej kłamstw. Polityka, wyolbrzymiona do granic absurdu, jest jeszcze bardziej chaotyczna niż ta, z którą mamy do czynienia na co dzień. A bohaterowie, którzy wszystko co robią, czynią z wiary we własne poglądy, a nie ze zwykłego politycznego wyrachowania, sprawiają, że treść książki może przerażać. Strach wzbudza również to, że autor czerpie z historii. Wie, do czego zdolny jest człowiek, dążący do władzy lub chcący ją utrzymać. Dlatego też pokazuje, że nawet pozornie niegroźny rząd może wzorem Hitlera, zorganizować obozy koncentracyjne dla osób przekraczających normę "wzorowego obywatela", albo, idąc za przykładem UB zorganizować policję religijną, prześladującą opozycjonistów. 
Książkę przeczytałam dokładnie tydzień temu, ale czułam, że stworzenie tej recenzji będzie trudne, dlatego je odwlekałam. Nie wiedziałam, że po kilku dniach, rzeczywistość wywinie mi psikusa i uczyni pisanie jeszcze bardziej skomplikowanym. Tuż po publikacji "New romantic" było nazywane pierwszą książka antykaczyńską. I nie chodziło tu tylko o to, że w pierwszym z opowiadań ktoś strzela do Lecha Kaczyńskiego. Dużo dotkliwej krytykuje miłośników IV RP "Bądź sobą, wybierz Westerplatte". Kiedy czytałam to opowiadanie tydzień temu, musiałam stwierdzić, że autor przewidział to, co dzieje się od kilku miesięcy wokół nas: poszerzenie wpływów Kościoła, gloryfikowanie ugrupowań nacjonalistycznych, ingerencję w system edukacji, czy wykluczenie niektórych grup społecznych. Dziś, oglądając programy informacyjne, stwierdzam, że Michał Zygmunt napisał przerażający scenariusz, który w dużej części może zostać zrealizowany, jeśli nie da się utemperować buty rządzących.
"New romantic" to według mnie obowiązkowa pozycja dla tych, którzy w polityce porzucają racjonalność na rzecz wiary w ideologię czy partię. I choć książka ma w sobie coś z reductio ad absurdum, zdaje się być lekiem na nieświadomość zmanipulowanych tłumów. Pokazuje, że bez względu na to, czy mowa o prawicy, lewicy, czy centrum, władza czy chęć jej zdobycia, sprawia, że można zajść za daleko. A przede wszystkim jest dowodem na to, że warto słuchać pisarzy i czytać książki, ponieważ patrzą oni na otaczający nas świat z trochę innej perspektywy i mogą przewidzieć coś, co innym nie przyszło jeszcze do głowy. Polecam!

środa, 14 grudnia 2016

Punk nie umarł, ale zagubił się w polityce - o drugim tomie "Vernona Subutexa" Virgine Despentes

V.Despentes, "Vernon Subutex. Tom 2", tłumaczenie J.Giszczak, Wydawnictwo Otwarte 2016.

Czy istnieje lepszy moment na pisanie recenzji punkowo-politycznej powieści niż ten tuż po powrocie z antyrządowej demonstracji? Być może. Nie zmienia to jednak faktu, że buntowniczy duch nadal się we mnie tli i pozwala trochę inaczej spojrzeć na drugi tom "Vernona Subutexa" Virginie Despentes. W pierwszej części trylogii od razu się zakochałam, tak samo jak w samej autorce - surowej, zadziornej punkówie w koszulce Motorhead i z papierosem w dłoni. Lecz kontynuacja losów mojego ukochanego bohatera to już nie to samo.
Vernona Subutexa pożegnaliśmy, gdy w gorączce przemierzał ulice, niedługo po bójce z udziałem jego dawnego przyjaciela Xaviera i atakujących ich neonazistów. Tytułowy bohater nie miał już wtedy ani domu, ani znajomych, którzy byliby gotowi przygarnąć go na parę dni. A tajemnicze kasety z ostatnim wywiadem gwiazdy rocka - Alexa Bleacha, mogące w jakiś sposób zagwarantować Vernonowi przypływ gotówki, znajdowały się poza jego zasięgiem. W drugim tomie byłemu sprzedawcy płyt udaje się, co prawda, wyzdrowieć, ale nadal jest samotny i bezdomny. Nie przejmuje się tym zbytnio, głównie przesiaduje na swojej ulubionej ławce i od czasu do czasu zamienia słowo z kilkoma przypadkowymi znajomymi. Nie wie, że ci, którzy jeszcze niedawno nie chcieli go gościć u siebie w domu, postanowili zjednoczyć siły i go odnaleźć.
Drugi tom trylogii o Vernonie Subutexie to już nie galeria, mniej lub bardziej związanych ze sobą, postaci. Większość, jeśli nie wszystkich, już znamy. Teraz mamy szansę nie tylko ich zgłębić, ale i poznać ich losy w kontekście środowiskowym. Ponieważ Despentes rozszerza pole swoich obserwacji i spostrzeżeń. Nie mówi już tylko o Vernonie i łączących się z nim ludziach, ale diagnozuje całe społeczeństwo. Pisze zarówno o lewicy jak i o prawicy, opisuje perypetie dawnych punków, dla których liczyła się tylko muzyka, imigrantów, starających się odnaleźć złoty środek między kulturą kraju pochodzenia i zamieszkania, młodych konserwatystów, ślepo odrzucających wszystko to, co pozornie wydaje im się zagrożeniem. Najostrzej jednak autorka ocenia własne pokolenie, licznych przyjaciół Subutexa, którzy najpierw go porzucili, a teraz starają się go odnaleźć i zbudować dla niego nowy świat, uzurpując sobie w nim miejsce. Ukazuje ich jako ludzi niezdolnych do osiągnięcia dorosłości, mimo metryki, świadczącej o zaawansowanym wieku średnim. Choć nie wierzą oni już w te ideały, które były im bliskie dwadzieścia lat wcześniej, nadal szukają podobnego rodzaju wspólnoty, nawet, jeśli jej podwaliną będzie mrzonka. Tutaj pojawia się jednak problematyczna część książki. O ile polityczne i pokoleniowe diagnozy są niezwykle trafne i wciągające, tak jak życiowe rozterki bohaterów (ze szczególnym uwzględnieniem mistrzowskiej kreacji Hieny), o tyle rozwiązanie ich pozornych problemów wydaje się banalne. Despentes zdaje się podążać za oklepanym schematem z cyklu: zagubieni odnajdą światło, zjednoczą się i życie będzie piękne. Doprowadza go do granic absurdu, jednak nie przekracza ich na tyle, by nie brać tego wybiegu na poważnie. Pozostaje mi żywić nadzieję, że to, z czym zostawia nas autorka pod koniec drugiego tomu w trzecim albo wyewoluuje albo zamieni się w pył.
Podsumowując, drugi tom "Vernona Subutexa" nie rozczarowuje. Niestety też nie zachwyca. Choć mam wrażenie, że to preludium przed wielkim finałem. Łudzę się, że Despentes, jak na prawdziwą punkówę przystało, w ostatniej części trylogii rzuci czytelników na kolana kilkoma ostrymi kawałkami, a następnie roztrzaska im na głowach gitary z ostrych słów. Jeśli jednak mam być uczciwa, muszę przyznać, że książka "Vernon Subutex. Tom 2" nie trzyma poziomu poprzedniczki. Nie zmienia to jednak faktu, że to nadal kawał dobrej literatury, którą czyta się z czystą przyjemnością.

niedziela, 11 grudnia 2016

Co za dużo to niezdrowo, czyli o "Behawioryście" Remigiusza Mroza.

R.Mróz, "Behawiorysta", Wydawnictwo Filia, 2016.
Kto nie słyszał o książkach Remigiusza Mroza? Biorąc pod uwagę ich ilość i sposób promowania, trzeba być bardzo opornym na wiadomości o beletrystyce, żeby nie wiedzieć, że istnieje taki pan prawnik, który nazywa się Mróz i pisze książki w trybie hurtowym. Niestety, powieści, nawet te gatunkowe, thrillery czy kryminały, w produkcji masowej zaczynają tracić swoją iskrę. W jednym z programów na TVP Kultura słyszałam ostatnio, że wymaganie od pisarza, aby wydawał jedną pozycję rocznie jest sporym nadużyciem, ponieważ research, zbudowanie fabuły i postaci, a także samo napisanie powieści oraz późniejsze poprawki to żmudny proces, sprawiający, że efekt końcowy ma być niemal idealny. Ile powieści wydał Remigiusz Mróz w tym roku? Naliczyłam cztery od sierpnia... Na pytanie, czy w półtora miesiąca da się napisać dobrą książkę, odpowiedzcie sobie sami. Mimo tego powieści tego autora, od czasu do czasu, słucham podczas wykonywania różnego rodzaju czynności, ponieważ z jednej strony są lepszą rozrywką niż oglądanie telewizji, ale z drugiej nie potrafią mnie zaangażować na tyle, abym poświęciła im kilka godzin czytania. 
Tym razem moim audiobookiem był "Behawiorysta". Tytułowy bohater, Gerard, oczywiście przekracza zakres pojęciowy behawioryzmu i, po prostu, jest mistrzem w odczytywaniu ludzkich gestów. Popełnił w życiu kilka błędów, przez co stracił stanowisko w prokuratorze i obecne jego jedynym źródłem dochodu są nieliczne wykłady na pobliskim uniwersytecie. Razem z żoną i osiemnastoletnim synem mieszka w Opolu. Tam też zdarza się coś, co pozwala Gerardowi poczuć choć namiastkę pracy prokuratora. Na pobliskie przedszkole napada tajemniczy mężczyzna i bierze zakładników. Oprawca transmituje swoje przedsięwzięcie w internecie. Dawna podwładna Behawiorysty prosi go o pomoc w odczytaniu mowy ciała sprawcy. Złoczyńca nie ma jednak zamiaru skończyć na wzięciu zakładników. Po chwili daje internautom wybór - mają zdecydować, kto z jego więźniów umrze. 
Książka trzyma w napięciu. Do połowy, mniej więcej. Może do dwóch trzecich. Potem wszystko staje się albo jasne jak słońce, albo totalnie nieprzewidywalne i nieuzasadnione jak, chociażby, duża część zakończenia. I nie mam zamiaru zarzucać Mrozowi złego pomysłu. Uważam, że wykorzystanie dylematu wagonika było całkiem ciekawą innowacją. Autor opisał coś, co właściwie zna każdy i stworzył na tej kanwie powieść. Tylko tyle rzeczy poszło nie tak... Weźmy na początek koło hermeneutyczne, behawioryzm, czy wspomniany już przeze mnie wcześniej dylemat wagonika. Wiem, że nie każdy czytelnik Mroza skończył studia humanistyczne i nie każdy musi znać te trzy pojęcia, więc doskonale rozumiem, że należało je czytelnikom wytłumaczyć. Tylko jest wiele sposobów na informowanie swoich odbiorców. Można to zrobić normalnie i delikatnie, albo tak, żeby czytający poczuł się jak idiota oświecany przez wielkiego guru. Mróz wybrał ten drugi sposób, a w dodatku informacje przekazał bardzo pobieżnie. I nie chodzi o to, że czuję się źle, ponieważ ktoś musiał mi wyjaśnić coś, o czym doskonale wiem. Przeczytałam w życiu wiele książek i zdarzały mi się sytuacje, kiedy oświecano mnie w kwestiach, o jakich nie miałam najmniejszego pojęcia i w takich, o których mam sporą wiedzę. Nie dalej jak półtora tygodnia temu, Stefan Ahnhem tłumaczył mi na czym polega fenomen muzeum sztuki nowoczesnej, leżącego kilkaset metrów od mojego domu, odwiedzanego przeze mnie regularnie. Nie poczułam się tym dotknięta. W przypadku "Behawiorysty" było zgoła inaczej. Jeszcze większym zgrzytem było stwierdzenie, że studia prawnicze to jedna z najtrudniejszych dróg edukacji. Znam wielu doktorantów w dziedzinie fizyki na międzynarodowych uczelniach, absolwentów farmacji, medycyny, kierunków politechnicznych, a także trudnych studiów humanistycznych. Żaden z nich nie odważyłby się powiedzieć, a co dopiero napisać, że jego studia należą do najtrudniejszych. Widocznie trzeba być zadufanym w sobie absolwentem prawa, żeby człowiekowi mogło coś takiego przejść przez gardło (czy klawiaturę).
Problematyczni są również bohaterowie. O ile na początku ich konstrukcja wydaje się dobra, ale z biegiem akcji po prostu się sypie. Ma być ciekawie, a zamiast tego jedna z postaci łamie swoje zasady, jakby nic dla niej nie znaczyły, a złoczyńca odsłania się, dewaluując obraz ponoć niesamowitej inteligencji. I choć zdaję sobie sprawę z tego, że mamy do czynienia z ewolucją postaci i ich kontaktem z warunkami ekstremalnymi, wydaje mi się, że tak natychmiastowe odejście bohaterów od głównych cech ich charakterów, jest nienaturalne. Mam także wrażenie, że, powieści dobrze się słucha do momentu kilkuletniego przeskoku czasowego. Wtedy akcja zwalnia i dzieje się, jakby, za plecami czytelnika. Choć jest to fabularnie uzasadnione, uważam, że tego rodzaju książka powinna non stop wbijać mnie w krzesło i odebranie mi tej możliwości uznaje za znaczne niedociągnięcie.
Pozostaje kwestia lektora - Jacek Rozenek na pewno spisał się lepiej niż podczas mojego ostatniego spotkania z czytanymi przez niego książkami (nieszczęsny Harlan Coben), ale nadal nie jest idealnie. Mam wrażenie, że główny bohater powieści Mroza daje lektorowi specyficzne możliwości interpretacyjne, które nie zostały wykorzystane. "Behawiorysta" przedstawiony przez Rozenka był przeciętny, a wiem, że tego aktora stać na więcej. I zawsze pozostanie mi niedosyt, że tej książki Remigiusza Mroza, w przeciwieństwie do wielu poprzednich, nie czytało moje bożyszcze w świecie lektorów audiobooków - Krzysztof Gosztyła.
Podsumowując, jeśli nie czujecie się źle, kiedy ktoś tłumaczy Wam coś "jak krowie na rowie", przeczytajcie "Behawiorystę". Jeśli natomiast, tak jak ja, nie lubicie być traktowani z góry, chwyćcie za inną książkę, ponieważ ta, nawet jak na standardy prozy gatunkowej, do najlepszych nie należy. W posłowiu autor pisał, że chciał skasować tę powieść. Chyba bardziej z powodów moralnych niż estetycznych, Mróz stał się jednak komercyjną maszynką do hurtowego pisania książek. Wiadomo było, że nowy thriller czy też kryminał sygnowany jego nazwiskiem się sprzeda. Dlatego też możemy zapoznać się z "Behawiorystą", mimo że daleko mu do poczucia humoru zawartego w cyklu o Joannie Chyłce, czy do zwrotów akcji z trylogii o komisarzu Forście. Mróz mógłby lepiej, wystarczy zwolnić. I tego mu życzę. A co do "Behawiorysty" - to i tak jedna z najlepiej sprzedających się książek w ostatnim czasie. Czy ja jedna mogę z tym walczyć?

piątek, 9 grudnia 2016

Śląsk jest na wskroś męski - o "Drachu" Szczepana Twardocha

Sz.Twardoch, "Drach", Wydawnictwo Literackie, 2014.

O Szczepanie Twardochu co jakiś czas jest głośno. Czasami z powodu udziału w kampanii reklamowej Mercedesa, a dużo częściej z powodu książek, które pisze. Oczy większości skierowane są obecnie na wydanego w październiku "Króla", ja mam trochę zaległości i dopiero co przeczytałam "Dracha". I choć z poglądami głoszonymi przez autora w większości kwestii się nie zgadzam, muszę przyznać, że jego powieści, jak na przykład nagrodzona Paszportem Polityki "Morfina", trzymają całkiem niezły poziom. Choć tym razem, jest nieco gorzej...
Tytułowy "Drach" to w gwarze śląskiej smok. W powieści jest on także metaforą ziemi, trudno powiedzieć, czy pisanej z małej czy wielkiej litery, bo odpowiedź na pytanie, czy jest nią Śląsk, czy cały świat, nie pada. Drach to także narrator tej książki. Opowiada splątane losy wielopokoleniowej, śląskiej rodziny, ciągnące się od końca XIX do początku XXI wieku. Nie jest to jednak linearna opowieść, ponieważ dla Dracha czas zdaje się być niezauważalny. Współczesne historie mieszają się z tymi sprzed stu, czy osiemdziesięciu lat. Przez co dowiadujemy się, że są tylko dwa okresy w dziejach ludzkości: czas wojny i czas, kiedy jej nie ma.
Jeśli ktoś spodziewa się po "Drachu" wielkiej śląskiej epopei, to się przeliczy. O samym regionie i jego historii czegoś nowego może nauczyć się jedynie laik. Choć samej śląskości w powieści nie brakuje. Objawia się ona, chociażby, w języku. Polski miesza się tutaj z niemieckim i gwarą śląską, zarówno w jej współczesnej, jak i starej, wasserpolskiej odmianie. Dodam, że książka nie posiada przypisów. Jednak, wbrew pozorom, nie sprawia to wielkich problemów. Choć gwarę śląską znam tylko z telewizji i filmów, a mój niemiecki po skończeniu obowiązkowej nauki w szkole stał się niemal zupełnie bierny, nie musiałam sięgać do słownika, czy szukać tłumaczeń w internecie. Bardziej może odstraszać nierówność tej powieści. O ile wątki związane z protoplastą rodu, Josefem Magnorem, są spisane po mistrzowsku, o tyle historia jego współczesnego potomka, Nikodema, zakrawa na ckliwy melodramat. I choć można dopuścić się interpretacji, w której jego życie, pozbawione większych utrudnień ze strony historii, ma być opozycją dla nękanych konfliktami zbrojnymi przodków, nadal uważam, że nieobarczony koniecznością działania i zmagania się z dziejami żywot, można przedstawić w mniej płytki sposób. Trauma wojny jest bowiem czymś, kształtującym człowieka na zawsze, nawet jeśli za wszelką cenę usiłuje się od niej uwolnić (o czym świadczy przypadek Josefa Magnora, czy jego synowej Geli, która podczas ataków demencji ciągle wraca do wspomnień). Trudno też przestać się konfliktem zbrojnym fascynować. I nie chodzi mi tutaj o to, że w powieści Twardocha czas pokoju zdaje się przeciekać bohaterom przez palce, mknąc niczym oka mgnienie, ale o chorobliwy wręcz entuzjazm wobec broni. W "Drachu" każdy karabin ma swoją nazwę, powtarzaną wielokrotnie, z namaszczeniem. Na początku, jest to irytujące, po czasie, staje się przerażające. 
Niestety, wątki związane ze sprzętem militarnym, zdają się przytłaczać biologiczną wymowę książki. Bowiem "Drach" opowiada o połączeniu człowieka z naturą. Dowiadujemy się o tym, chociażby wtedy, gdy Josef Mangor w okopach pierwszej wojny, drążąc saperką w ziemi, rozgrzebuje również prochy swoich towarzysz z pułku, którzy w tym samym miejscu starali się przetrwać dwa lata wcześniej. Bo ludzkie szczątki nie są już ludźmi, stają się częścią ziemi, częścią Dracha, pozwalającego człowieczym masom chodzić po swoim grzbiecie i kopać w swoim ciele, podczas pracy w kopalniach. Ponieważ, jak na śląską powieść przystało, górnictwo także znajduje swoje miejsce na kartach powieści. Sam Śląsk w "Drachu" zdaje się być na pewien sposób autonomiczny. Kiedy chodzi o wojnę, ona sama jest istotą, nie to, po której stronie się walczyło, który kraj akurat w danym momencie dziejowym organizował pobór w regionie. Również granica staje się jedynie kilkoma słupkami, niedookreśloną liną, dzielącą w pewnym momencie spójny teren, zmuszając rodziny do przekraczania przejść granicznych podczas drogi do domu krewnych. Z "Dracha" wynoszę również wrażenie, że Śląsk jest na wskroś męski, ponieważ patriarchalne, naznaczone wojną, historie mają tutaj największe znaczenie, a kobieta po prostu musi sobie radzić. Staje się narzędziem, które powinno uginać się męskiej woli i nie szukać zemsty czy rozrywki. Nawet panienka z dobrego domu, kiedy oddaje swoje ciało mężczyznom w ramach kaprysu, powinna być wierna tylko jednemu, inaczej grozi jej śmierć. Kobieta, niechętnie patrząca na propozycję małżeństwa ze strony beznogiego weterana-alkoholika w ramach odwetu zostaje zgwałcona, a żołnierze... Cóż, oni mogą łamać niektóre prawa... I choć z czasem proporcje się wyrównują, widać wyraźnie, że na Śląsku rządzi mężczyzna, nawet wtedy, gdy o wojnach już dawno zapomniano.
"Dracha" warto przeczytać. To powieść, ukazująca za pomocą samego tylko języka szereg komplikacji w świecie, z którym zmagają się bohaterowie. Pokazuje specyficzny punkt widzenia, należący do mieszkańców kawałka ziemi, zbyt często zmieniającego swoją przynależność. Ślązacy z książki muszą na co dzień mierzyć się nie tylko z własnym życiem i czynami, ale i z historią, tradycją i powinnością. W moim mniemaniu autor, niczym chłopiec spragniony zabaw z bronią, nazbyt gloryfikuje wojnę i sposób, w jaki kształtuje ona ludzkie losy. Nie zmienia to jednak faktu, że "Drach" jest powieścią na wysokim poziomie, której udaje się wiele przekazać, i która pozwala się z sobą sprzeczać. 

czwartek, 8 grudnia 2016

"Olive Kitteridge" Elizabeth Strout, czyli kilka pięknych opowieści o smutkach i radościach przeciętnego życia.

E.Strout, "Olive Kitteridge", tłumaczenie E.Horodyska, Wydawnictwo Nasza Księgarnia 2014.

Przepadam za książkami Elizabeth Strout, więc wiedziałam, że prędzej czy później sięgnę po nagrodzoną Pulitzerem "Olive Kitteridge". I choć na okładce pada słowo powieść, zdaniem samej autorki, krytyków i moim, jest to raczej zbiór opowiadań powiązanych przez pojawiające się w nim postaci. Strout w swojej twórczości opisuje historie zwykłych ludzi oraz ich wzajemne relacje, które nie zawsze są takie, na jakie wyglądają.
"Olive Kitteridge" opowiada o kilku mieszkańcach niewielkiego miasteczka w purytańskim stanie Maine. Tytułowa bohaterka pojawia się na kartach każdego z nich, czasami w formie wspomnienia, czy obiektu plotki, a dużo częściej jako postać pierwszo lub drugoplanowa. Czytelnik może mieć wrażenie, że historie, w których Olive jest tylko tłem, tak naprawdę dopowiadają wiele do jej biografii. A kimże jest pani Kitteridge? Emerytowaną nauczycielką matematyki, którą uczniowie wspominają w słodko-gorzki sposób, kapryśną i wymagającą matką zapatrzoną we własnego syna, bezceremonialną i arogancką mieszkanką małego miasteczka, gdzie czuję się kimś ważnym, kochającą żoną aptekarza o gołębim sercu. Jej obraz na tle innych i pośród nich pozwala poznać specyficzny mikroświat małych miasteczek, unikalny ekosystem wzajemnych relacji, w którym nie wiadomo, co jest prawdą, co kłamstwem, a co konwenansem.
Tym, za co uwielbiam u Elizabeth Strout jest narracja, jaką stwarza w swoich książkach. Potrafi ona za pomocą prostego języka, bez wyszukanych opisów pokazać najskrytsze ludzkie uczucia, od miłości przez zazdrość do nienawiści. Autorka nie wplątuje swoich bohaterów w niewiarygodne sytuacje. Nie można znaleźć u niej afer, z których trudno się wyplątać. Cóż bowiem może się dziać w małym miasteczku w purytańskim Maine? Niewiele więcej niż w jego polskim odpowiedniku. Największymi skandalami są rozwody, romans czy homoseksualizm. Ale Strout rzadko pisze nawet o nich. Skupia się na małych historiach zwykłych ludzi - na tym, że można zapałać zupełnie platonicznym uczuciem do pracownicy, kiedy żona robi się nie do zniesienia, że trzeba sobie poradzić z utratą pracy, chorobą, starością, niedołężnością, dziećmi opuszczającymi dom i zakładającymi własne rodziny, które nie do końca spełniają oczekiwania rodziców. Nie myślcie jednak, że to opowiadania przepełnione wyłącznie smutkiem. Strout pokazuje nam, że zawsze jest nadzieja, że nawet w najbardziej jałowym życiu, coś może się jeszcze wydarzyć. Naprawienie dawnych błędów bywa niemożliwe, ale da się żyć, pomimo ich popełnienia. Jednak najpiękniejsze jest to, jak splatają się ze sobą małe życia, z pozoru nieważne i nieistotne. Ponieważ każdy, choć może niezbyt wiele wnosi z perspektywy globalnej, ma swoje miejsce w lokalnym mikroświecie, i, nawet przypadkiem, może odmienić czyjeś życie. Sympatyczna pani ze sprzedaży wysyłkowej rozmową wybijającą się poza schemat, pomaga wyzbyć się młodej dziewczynie wyrzutów sumienia, a arogancka dawna znajoma, zagadując kogoś, jest w stanie odwieść go od samobójstwa. Strout udowadnia swoim czytelnikom, że codzienność i zwykłość może być piękna i jest tak samo wartościowa jak zdobywanie szczytów każdej z możliwych dziedzin.
A co do samej Olive - jej historia jest jedną z tysięcy historii kobiet na całym świecie. Tych, które nie należą do piękności, są inteligentne, ale nie wybitne, całe życie spędzają z jednym mężczyzną, poświęcają się dziecku, ale nic nie poradzą na to, że nie są idealnymi matkami. Nie wiadomo, co na nie wpływa. I choć na pierwszy rzut oka Olive wydaje się grubiańską paniusią, niezasługującą na swojego cudownego męża, w pewnym momencie zaczynamy ją lubić. Bo wbrew pozorom, bardzo mało w niej fałszu. Jeśli robi czy mówi coś, co nie jest do końca autentyczne, czyni to dla dobra rozmówcy czy własnego dziecka. A potem odbija to sobie, chociażby, niszcząc ukryte na dnie szafy ubrania, należące do synowej, która właśnie ją obraziła. Zaczynamy rozumieć nieznośne postępowanie Olive, zauważać, że niektóre rzeczy robi ze strachu lub samotności, że jest przepełniona emocjami, z którymi nie do końca umie sobie poradzić, bo chociaż nauczono ją bezpośredniości, nikt nie powiedział jej jak rozmawia się o własnych uczuciach.
Nie wyobrażam sobie, że mogłabym nie przeczytać "Olive Kitteridge". Wam też radzę się skusić. To jedna z tych książek, które pozwalają nam inaczej patrzeć na świat. Przecież małe miasteczka są wszędzie, a dzieje ich mieszkańców bywają całkiem podobne. Jednak te pełne szarych mas miejsca, naprawdę mają za obywateli różnorodnych ludzi, przepełnionych swoimi troskami, nadziejami i uczuciami. Nawet jeżeli ich nie dostrzegamy, albo są dla nas jedynie kolejną kategorią statystyczną, którą należy wyodrębnić podczas prezentowania wyników wyborów. "Olive Kitteridge" polecam z całego serca, jak i pozostałe książki Strout wydane w Polsce do tej pory. Ja, niestety, publikacje tej autorki chwilowo wyczerpałam. Na szczęście, pozostaje mi jeszcze serial HBO stworzony na podstawie recenzowanej dzisiaj powieści. Ale pamiętajcie o złotej zasadzie: najpierw książka potem ekranizacja!

wtorek, 6 grudnia 2016

Dobry kryminał z marnym głównym bohaterem, czyli "Ofiara bez twarzy" Stefana Ahnhema

S.Ahnhem, "Ofiara bez twarzy", tłumaczenie E. Wojciechowska, Wydawnictwo Marginesy 2016.
Potrzebowałam audiobooka z dobrym kryminałem. A kto lepiej zna się na tego typu historiach jeśli nie wieloletni scenarzysta skandynawskich seriali sensacyjnych? Może i Stefan Ahnhem jest debiutantem w dziedzinie książek, ale ktoś, kto przełożył na język telewizyjny powieści o komisarzu Wallanderze, dostał ode mnie duży kredyt zaufania. "Ofiara bez twarzy" nie zawiodła.
Opowieść kręci się wokół Fabiana Riska, komisarza policji po czterdziestce, który, zmuszony okolicznościami, porzuca pracę w Sztokholmie i wraz z żoną i dwójką dzieci przeprowadza się do rodzinnego Helsingborga. Razem z rodziną planuje rozkoszować się sześcioma tygodniami urlopu, mającymi pozwolić im odbudować nadwątlone zaufanie i odnaleźć balans między domem, a pracoholizmem, z którym Risk się zmaga. Niestety, tuż przed przekroczeniem przez Fabiana progu nowego domu, dzwoni jego helsingborska szefowa, prosząc o pomoc w śledztwie. Nie dlatego, że komisarz ze stolicy jest ich jedyną nadzieją, ale ze względu na to, że brutalnie zamordowany i pozbawiony rąk mężczyzna, chodził z Riskiem do tej samej klasy. Jakby tego było mało, na miejscu zbrodni odnaleziono fotografię wszystkich uczniów wraz z nauczycielką, na której przekreślono twarz ofiary. Czy reszta klasy, w tym komisarz, powinni czuć się zagrożeni?
Choć zarys fabuły nie odbiega za bardzo od typowego skandynawskiego kryminału, Ahnhemowi udało się stworzyć coś nowego. Owszem, mamy brutalnie zamordowaną ofiarę, zagadkę i komisarza z problemami, ale autor zrezygnował z kilku kalek, przez co powieść staje się nieprzewidywalna. No, może specjaliści od tego rodzaju książek nadal będą mogli co nieco przewidzieć. Największą zaletą "Ofiary bez twarzy" jest narracja. Niemal cały czas trzecioosobowa (poza paroma fragmentami z dziennika, mieszającymi w fabule), pozwala nam towarzyszyć większości istotnych bohaterów. Przez co Fabian Risk nie jest jedynym, którego myśli, odczucia i wnioski poznajemy. Mamy dostęp do głów całej grupy śledczej, co pozwala obserwować, jak zgrany i dobrze działający organizm stanowi. W powieści widać wyraźną opozycję Fabian Risk - helsingborscy funkcjonariusze. Fakt, że nowemu trudno podporządkować się zasadom panującym na posterunku, niekoniecznie kreuje go na samotnego bohatera. Ciekawe jest również rozłożenie akcji na wątki przedstawiające działania szwedzkiej i duńskiej policji. Obie próbują rozwiązać poszczególne części tej samej sprawy, ale nie ma między nimi współpracy. Są za to ludzie bardziej skupieni na własnej karierze i sukcesach niż na pomyślnym wyniku śledztwa. Powieść Ahnhema, choć bezsprzecznie należy do literatury gatunkowej, porusza również wiele tematów społecznych od dyskryminacji i przemocy w szkole do seksistowskiego i opresyjnego traktowania kobiet. I niemal cały czas trzyma w napięciu.
Nie mam jednak zamiaru wystawiać debiutantowi cenzurki z samymi pochwałami. Ponieważ o ile większość bohaterów jest zbudowana bardzo spójnie i prezentuje się w sposób przekonujący, o tyle widnieje na tym obrazie jedna głęboka rysa - sam Fabian Risk. Niełatwo wymyślić wiodącą postać ze skandynawskiego kryminału, której jeszcze nie było, jednak ten pracoholik, niezdolny do poświęceń wobec rodziny wydaje się być na wskroś wtórny. Trudno znaleźć w nim nie tylko coś nowego, ale i cokolwiek interesującego. Jego upór w trzymaniu się własnych ścieżek i zatajanie informacji przed resztą grupy czasami są aż nienaturalne. Jakby po latach pracy w policji nadal nie zauważał, że bez pracy zespołowej niczego nie zdoła dokonać. Jest to też pierwszy bohater skandynawskiego kryminału, którego w żaden sposób nie udało mi się polubić. Jego wady są bowiem tak irytujące, że trudno przez ich pryzmat dostrzec jakiekolwiek zalety. 
Mimo tego, polecam "Ofiarę bez twarzy" tym, którzy przepadają za mrocznymi opowieściami o przemyślanych zbrodniach, oraz wszystkim, rozpoczynającym dopiero swoją przygodę z kryminałem. To kawałek bardzo dobrej prozy gatunkowej. Choć trochę przerażającej, przynajmniej w moim przypadku. Przyznam, że powieść Ahnhema była dla mnie dość specyficznym doświadczeniem, gdyż znam, przynajmniej dość pobieżnie, dużą część miejsc opisanych w książce. Poza tym trudno zasnąć, kiedy tuż przed snem słucha się o brutalnym morderstwie dokonywanym dwadzieścia kilometrów od domu. Szczególnie, gdy lektorem jest Mariusz Bonaszewski. Choć całość wypadła bardzo dobrze pod względem interpretacyjnym, muszę przyznać, że głęboki głos dobiegający ze słuchawek, w momentach największego napięcia, potrafił przestraszyć. Polecam, choć w środku bezsennej nocy, słuchacie/czytacie na własną odpowiedzialność. 

poniedziałek, 5 grudnia 2016

Zrozumieć nieodkryte - "Lituma w Andach" Mario Vargasa Llosy

M.Vargas Llosa, "Lituma w Andach", tłumaczenie W.Charchalis, Wydawnictwo Znak 2009.
Zanim sięgnęłam po "Litumę w Andach", znałam tylko jedną powieść Mario Vargasa Llosy - "Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki". Jej akcja ma miejsce głównie w Europie i tylko momentami przenosi się do Peru i Japonii. Jednak tym razem spotkałam się z na wskroś peruwiańskim utworem tego noblisty. Opisuje on świat, przynajmniej dla mnie, kompletnie nieznany i zmusza czytelników do, chociażby pobieżnego, zapoznania się z historią Peru.
Głównym bohaterem książki, jak wskazuje sam tytuł, jest Lituma - kapral oddelegowany do służby na posterunku policji w Naccos. Razem z podwładnym - Tomasito mają mieć na oku budowę lokalnej drogi. Misja, choć pozornie prosta, jest śmiertelnie niebezpieczna - wszędzie wokół szaleją bojówki Świetlistego Szlaku. Jakby tego było mało - w okolicy bez śladu znika trzech mężczyzn i należy rozpocząć śledztwo, utrudniane przez lokalnych mieszkańców, którzy za bardzo wierzą w duchy gór, by przyznać, że za zaginięcia może odpowiadać człowiek. Litumie i Tomasito nie pozostaje nic ponad próby uzyskania jakichkolwiek informacji od miejscowych i czekanie na śmierć, która może zjawić się w każdej chwili w postaci terrorystów. Umilają sobie pełne nerwów noce opowieścią o Mercedes, kobiecie o wątpliwej reputacji, w której zakochał się Tomasito, tracąc przy tym zdrowy rozsądek.
Mario Vargas Llosa uświadamia czytelnikom, że nie wiedzą wiele, o życiu w Andach i tamtejszej ludności. Tak samo, zresztą, jak pochodzący z Piury główny bohater, który ma nawet problemy z porozumieniem się z mówiącymi w keczua Indianami. Lecz do wniknięcia w ten świat, nie wystarczy poznanie języka. Trzeba przedrzeć się przez zasłonę wierzeń i przesądów, zaskarbić sobie zaufanie miejscowych i zrozumieć świat, w którym w najbrutalniejszy ze sposobów rządzą terroryści. 
Wierzenia, przesłaniające warstwę realną powieści, nadają jej jednocześnie oniryczny rys, charakterystyczny dla twórczości pisarzy południowoamerykańskich. Wydaje mi się, że dużą rolę odgrywają tu nie tylko monstra i tajemnicze obrzędy, ale i język. O ile same duchy gór, czy niepojęte postaci, ni to ludzie, ni to demony, żywiące się ludzkim tłuszczem, są niezwykle przerażające, o tyle najbardziej zatrważa, zarówno Indian Keczua, jak i czytelnika to, że mogą one kryć się w każdym wokół, przyjmując ludzką postać. Jednak największej tajemniczości, przynajmniej z mojej, polskiej perspektywy, nadaje im język. Tłumacz, Wojciech Charchalis, z wyboru lub niewystarczalności polszczyzny, nazwy duchów pozostawia w oryginale. Nie mi rozsądzać czy po hiszpańsku czy w keczua, bo o ile w pierwszym z tych języków znam może dziesięć wyrażeń, o  tyle o istnieniu drugiego do niedawna nie miałam pojęcia. W tych słowach kryje się jednak jakieś zaklęcie, groźba stojąca nad światem, niezrozumiała jak jej nazwa. Lecz najsmutniejsze jest to, jak świat lokalnych wierzeń, uznawanych poza Andami za zabobon, może rzutować na życie ludzi. W końcu, jeśli rozpoznamy w kimś demona, należy go unicestwić, nawet jeśli mordowany zarzeka się, że jest człowiekiem. A duchom gór nie zawsze wystarczają ofiary z roślin i zwierząt...
Dużo bardziej brutalny jest jednak wątek dotyczący Świetlistego Szlaku. Powieść przeplatana jest scenami, w których różni ludzie, mniej lub bardziej świadomi zagrożenia, wpadają w ręce terrorystów. Mogą oni zatrzymać każdy autobus w poszukiwaniu policjanta, wojskowego, polityka, uczonego czy turysty - sługusów reżimowej władzy, których należy ukarać śmiercią, często poprzez ukamienowanie, bo po co marnować cenne kule, kiedy i tak ma się przewagę. Jednak to, co peruwiańscy maoiści robią własnymi rękoma jest niczym wobec tego, do czego potrafią doprowadzić ludzi. Zdarza im się bowiem wpaść do jakiejś wioski, zabić legalne władze i podburzać lud do wzajemnego oskarżania się. Niepotrzebne są dowody, wystarczy pomówienie i zgoda większości. Potem następuje egzekucja, a zmanipulowani i przerażeni chłopi do końca życia będą musieli patrzeć w oczy sąsiadom, którym zabili członka rodziny. Vargas Llosa uświadamia nam, że terroryści to nie tylko Al-Kaida, ISIS czy Hamas. I choć Świetlisty Szlak, niemal dwadzieścia lat po wydaniu przez noblistę "Litumy w Andach" został w większości rozbity, nasza świadomość dotycząca tego, co dzieje się w Ameryce Południowej, jest w większości przypadków, przerażająco mała. 
Kolejnym przykładem na to, jak może szerzyć się bezprawie jest historia Tomasita i jego ukochanej Mercedes. Nie chcę zbyt wiele zdradzać, aby nie zepsuć nikomu lektury, ale wystarczy wspomnieć, chociażby, o powiązaniach policji z mafią narkotykową. Zatrważające jest także podejście niektórych mężczyzn do kobiet. Zdaje sobie sprawę z tego, że w Peru patriarchat ma się dużo lepiej niż w Europie, która o równouprawnienie walczy nieco dłużej, jednak stwierdzenia o tym, że mężczyzna może czasami uderzyć partnerkę, żeby się lepiej zabawić, będzie krzywdzące zawsze i wszędzie.
Podsumowując, "Lituma w Andach" to książka poruszająca wiele wątków i tak, jak wieści napis na okładce, jest to z pewnością najbardziej peruwiańska powieść Mario Vargasa Llosy. I dobrze. Ponieważ poznawanie świata, do tej pory całkowicie nieznanego i zmuszanie czytelnika do poszerzania horyzontów jest ważną funkcją literatury. Choć przyznam, że powieść ta ma w sobie wątki kryminalne, poszukiwanie trzech zaginionych, nie jest tu priorytetem. Dużo bardziej istotne zdaje się ukazanie świata w jednej z jego najbrutalniejszych form, a także uświadomienie nam do czego  może być zdolny człowiek ze względu na to, w co wierzy. Bo choć Indianie Keczua i bojownicy Świetlistego Szlaku to zupełnie inni ludzie, łączy ich jedno - dla swoich idei dopuszczają się czynów nieludzkich. 
Nie pozwolę sobie na recenzowanie tej powieści - jak już kiedyś wspominałam, są pisarze, którzy wzbili się na taki poziom, że ja, jako skromna czytelniczka, z potrzeby serca naciskająca rytmicznie klawisze laptopa, nie mam prawa ich oceniać. Mogę jedynie polecić. Bo chociaż "Lituma w Andach" nie jest najłatwiejszą książką Mario Vargasa Llosy to warto ją przeczytać, żeby otworzyć oczy. Niecałe trzysta stron tekstu to około pięciu-sześciu godzin lektury. Czy jesteście gotowi je poświęcić, żeby przekonać się, do czego jest zdolny człowiek? I jak wygląda świat, w którym prawa chce dyktować niemal każdy, przez co z samowolą nie za bardzo trzeba się kryć?

piątek, 2 grudnia 2016

Okrucieństwo nie umiera nigdy - o "Lekcjach anatomii doktora D." Wojciecha Engelkinga

W.Engelking, "Lekcje anatomii doktora D.", Wydawnictwo Literackie, 2016.

Wojciech Engelking jest jednym z pierwszych pisarzy reprezentujących pokolenie urodzone w latach dziewięćdziesiątych. Tych, dla których komputer, telefon komórkowy czy internet nigdy nie był ciekawą nowinką. Swoją debiutancką powieść "(niepotrzebne skreślić)" wydał dwa lata temu. Próbował w niej, z mniejszym lub większym powodzeniem, przedstawić portret swojego pokolenia. Tego samego, po części, usiłuje dokonać w "Lekcjach anatomii doktora D.".
Bohaterami najnowszej powieści Wojciecha Engelkinga są Jacob von Deymann, mieszkaniec hitlerowskich Niemiec, syn arystokraty i Jakub Dejman, żyjący we współczesnej Polsce. Choć dzielą ich czasy, w których przyszło im żyć, łączy ich nie tylko podobieństwo nazwiska. Obaj skończyli studia medyczne, ale nie zdobyli dyplomu, obaj mieli kiedyś siostrę i ojca, ale ich stracili, obaj zbyt wiele wagi przykładają do tego, kim są. Jacob von Deymann zostaje wysłany do Birkenau, aby napisać raport na temat prac doktora Mengele. Cały czas wydaje mu się, że jest kimś gorszym od innych. Jakub Dejman, mimo że nie ma odpowiednich uprawnień, przeprowadza budzące kontrowersje operacje w klinice chirurgii plastycznej, którą odziedziczył po ojcu. Wyjeżdża także do Brazylii, gdzie kupuje sobie niewolnicę - piętnastoletnią Elvirę. Cały czas wydaje mu się, że jest kimś lepszym od innych. 
Engelking w swojej powieści stara się przedstawić to, w jaki sposób okoliczności, i umiejętności mogą wpływać na rozwój jednostki, a także do jakiego stopnia kształtuje człowieka wychowanie oraz dostępność treści, zarówno tych wartościowych, jak i wylewających się z monitorów komputerów. Jednak to tylko wątki poboczne. Największą uwagę autor zwraca na problem samooceny i jej wpływ na egzystencję człowieka. Pokazuje, że zarówno niższość jak i wyższość mogą prowadzić do tragicznych skutków. Niestety, forma w jakiej to przedstawia, pozostawia wiele do życzenia. Choć, od swojej debiutanckiej powieści, Engelking poczynił znaczne postępy i spójność tekstu oraz jego struktura są na dużo wyższym poziomie, do ideału jeszcze wiele brakuje. W fragmentach dotyczących Jacoba von Deymanna razi sposób, w jaki nawiązywano do obozu Auschwitz-Birkenau. Nie dość, że tragedia, która się tam działa, została kompletnie pozbawiona głębi i strywializowana, to autor opisuje sceny, nie mające racji bytu, w danych czasach i w tym miejscu. Irytuje również sposób, w jaki Jacob von Deymann opowiada o swojej przeszłości. O ile listy do Robinsona, zapisywane w dzienniku, są naprawdę ciekawym pomysłem, o tyle wielostopniowość narracji, do której doprowadzają, niepotrzebnie utrudnia odbiór. Sam narrator też bywa problematyczny. Autor starał się go ujawniać, mylić tropy, pokazywać kim może być i co jest w stanie uczynić. Jednak również ten zabieg wydaje mi się zbędny i męczy czytelnika poprzez bezustanne powtarzanie w tekście: "wie mi się". Część dotycząca Jakuba Dejmana jest dużo bardziej spójna, ale także przerażająco brutalna. Ponieważ, o ile w  świecie zdominowanym przez nazistów spodziewamy się braku człowieczeństwa, o tyle w niemal współczesnej Warszawie, powinno być lepiej. Nie jest. I nie chodzi tylko o przerażające opisy gwałtów i innych relacji seksualnych, ale o przebijającą się przez wszystko pogardę powodowaną poczuciem wyższości. Brutalność świata, w którym wyrastają jednostki pozbawione jakichkolwiek ludzkich odruchów, lubujące się w upokarzaniu innych na wszystkie możliwe sposoby i niezdolne do zawiązania jakiejkolwiek relacji, niepolegającej na wzajemnej zależności, przekracza wszelkie granice mojej wyobraźni. I jeśli w ten sposób Engelking opisuje pokolenie, do którego i ja, choć odrobinę starsza, należę, na takie przedstawienie się nie zgadzam. Choć przyznam, że jako wyolbrzymiony obraz wyłomka tych, niewidzących nic poza karierą i pieniądzmi, może się to wydawać przekonujące.
Czytając "Lekcje anatomii doktora D." miałam wrażenie, że autor chciał przedstawić czytelnikom zbyt wiele. Liczne nawiązania, tropy intertekstualne, a nawet sklejona z kilku innych opera, miały dać odbiorcy do zrozumienia, że ma przed sobą innowacyjny konstrukt, który czerpie jednocześnie pełnymi garściami z tradycji literackiej. Tylko nie tędy droga. Engelking poważył się na napisanie powieści, jaką stworzyć może człowiek dojrzały, opisujący pokolenie już po jego ukonstytuowaniu. Jednak autor nie ma jeszcze dwudziestu pięciu lat, a generacja, o której pisze, to jak na razie nieukształtowana masa, składająca się z ludzi szukających własnego miejsca w zmieniającym się świecie. W efekcie "Lekcje anatomii doktora D." są przeładowane, często niepotrzebną treścią i starają się przekazać zbyt wiele w nieudolny sposób. I choć Wojciech Engelking jest utalentowanym pisarzem młodego pokolenia, tworzenie wielkiej literatury jeszcze przed nim. Moim zdaniem, jego najnowsza powieść, jest, co najwyżej, średnia.

wtorek, 29 listopada 2016

Bestseller nie zawsze musi być dobry... - o "Gildii Magów" Trudi Canavan.

T.Canavan, "Gildia Magów, tłumaczenie A.Fulińska, Galeria Książki, 2009.
Fantasy to jakieś dziesięć procent pochłanianych przeze mnie książek. Kiedyś było ich znacznie więcej, ale przydarzyło mi się to, co prędzej czy później przytrafia się nam wszystkim (no może oprócz Piotrusia Pana) - dorosłam. Mam jednak sentyment do tego rodzaju twórczości i, mniej więcej, trzy razy w roku wpadam w ciąg audiobooków nie do końca trzymających się naszej rzeczywistości. Cykle te trwają jednak coraz krócej, bo albo nie trafiam na odpowiednie powieści albo fantasy już niewiele może mi zaoferować. Wiem już, że mój kolejny epizod związany z literaturą fantastyczną się skończył. Po tym jak bardzo rozczarowała mnie polecana wszem i wobec książka, wróciłam do audio-kryminałów. Pozycją, która to spowodowała jest bestsellerowa powieść australijskiej pisarki Trudi Canavan - "Gildia Magów", będąca pierwszym tomem "Trylogii Czarnego Maga".
Sonea, dziewczyna pochodząca ze slumsów, po stracie matki i odejściu ojca stara się przeżyć, pomagając ciotce i wujowi w ich rzemieślniczych przedsięwzięciach. Jednak wszystko, co udało im się wypracować przez poprzedni rok idzie na marne w dniu czystki, kiedy to magowie wypędzają z miasta każdego, kto zdaniem możnych nie powinien znaleźć tam swojego miejsca. Podczas ucieczki za mury miejskie Sonea traci z oczu ciotkę i wpada na przyjaciół z, działającej na granicy prawa, ulicznej bandy. Wściekła na cały świat i podburzona przez dawnych towarzyszy rzuca kamieniem w magiczną barierę, której czarodzieje używają by bronić się przed atakami wypędzanego tłumu. Zupełnie niespodziewanie okazuje się, że ciśnięty przez nią przedmiot, przebija się przez tarczę ochronną i rani jednego z jej twórców. Sonea nieświadomie użyła magii. Od tej pory zrzeszeni w Gildii magowie za wszelką ceną chcą ją dopaść. Dziewczyna nie daje jednak za wygraną i razem z zakochanym w niej przyjacielem, chwyta się wszelkich środków, aby uciec przed potężnymi czarodziejami. Choć, by tego dokonać, musi zacząć uczyć się zaklęć na własną rękę i zjednoczyć siły z Gildią Złodziei. 
Opis nie jest taki zły, prawda? Szkoda, że wykonanie już dużo gorsze. Zacznijmy od tego, że autorka stworzyła własny, fantastyczny świat. Tylko dlaczego w pierwszym tomie swojej sagi tak marnie czytelnika w to uniwersum wprowadza? Tworzy nazwy, o których nic nie wiadomo, przez co, nagle, w połowie książki, dowiadujemy się, że jeden z głównych bohaterów ma imię po zwierzątku przypominającym szczura (ale to tylko założenie, bo opisu gryzonia nie usłyszałam). Jedynie zasady działania Gildii Magów są, jako tako, określone, ponieważ czytelnik zapoznaje się z nimi razem z Soneą. Wydaje mi się również, że autorka zbyt dużo zapożyczyła ze "Świata Dysku" Pratchetta. Wiem, że w świecie literatury fantasy trudno wymyślić coś nowego i oryginalnego, ale nieudolne kopiowanie niczego dobrego jeszcze nie przyniosło. Jakby tego było mało, postaci są jednowymiarowe, fabuła przewidywalna, a niektóre rozwiązania tak naciągane, że zaczynam się zastanawiać, czy ktoś nie próbuje rzucić na mnie zaklęcia ogłupienia, żebym w to uwierzyła. Weźmy taki przykład:kiedy Sonea wraz z przyjacielem włamują się do Gildii Magów, aby rozejrzeć się i ukraść parę książek, przez kilka godzin nie zauważa ich zupełnie nikt. Natomiast podczas samotnej wycieczki chłopaka, nie tyle zostaje on zauważony po niecałym kwadransie, nawet jeśli robi więcej hałasu niż zwykle, ale, oczywiście łapie go "ten zły". Widzicie? Nagięcie zasad prawdopodobieństwa do maksimum.
Na obronę autorki powiem, że chciała w swojej książce zaprezentować coś więcej, niż tylko magiczną historyjkę. Otóż Canavan postanowiła przedstawić czytelnikom, w jaki sposób czyjeś pochodzenie może wpłynąć na jego możliwości i do jakiego stopnia przyszłość człowieka jest zdeterminowana przez środowisko, z którego się wywodzi. Założeniem Australijki prawdopodobnie było uświadomienie ludziom, że szanse należy wyrównywać, a ci, którym w życiu się powiodło, mają obowiązek pomagać innym. Jakkolwiek moje lewackie serce zgadza się z takim postawieniem sprawy, muszę powiedzieć: pani Canavan, nie tak łopatologicznie! Takich zależności nie da się wyjaśnić używając argumentacji na poziomie nastolatka. Wymagają one przemyśleń, szczegółowego omówienia, a nie napomknięcia. Kilka rzuconych tu i ówdzie słów nie zmieni świata.
"Gildię Magów" pogrąża również język, styl i przedstawienie postaci. Jak w najbanalniejszy sposób przybliżyć czytelnikom wygląd bohaterki? Trzeba ustawić ją przed lustrem. I to takim, które, ni stąd ni zowąd, pojawia się w środku miasta. Bo przecież ten opis musi pojawić się na pierwszych stronach. Mało? Język upada dużo niżej. W kwestii literatury gatunkowej naprawdę nie mam wysokich wymagań, ale tak nieudolne powtarzanie tych samych słów, po kilka razy w jednym akapicie przekracza wszelkie granice mojej tolerancji. Ponadto, wszyscy bohaterowie mówią niemal dokładnie tak samo! Magowie skarżą się, że Sonea posługuje się językiem niższych sfer, ale naprawdę trudno to dostrzec. Właściwie jedyną różnicą między tym, jak wysławiają się członkowie Gildii, a jak mówi młodzież ze slumsów, jest sformułowanie "eja", używane przez dziewczynę i jej przyjaciół. Tylko Sonea nie wypowiada tego słowa przy magach, co sprawia, że różnice językowe, na dobrą sprawę, nie istnieją. 
Jeśli myślicie już nic bardziej nie może pogrążyć "Gildii Magów", mylicie się. Bowiem twórcom audiobooka się to udało. Jak? Obsadzili w roli lektora Joannę Jabłczyńską. Niby jest to osoba ze sporym doświadczeniem w dubbingu, która powinna sobie poradzić. Tylko nie wzięto pod uwagę barwy jej głosu. Moim zdaniem, Joanna Jabłczyńska może być świetną interpretatorką, ale bajek dla dzieci. Zakładam, że powieść Canavan adresowana jest do osób mających ponad dziesięć lat, które chciałyby usłyszeć głos nienadający każdemu zdaniu nuty trywialności. 
Podsumowując, nie czytajcie tej książki. I tym bardziej jej nie słuchajcie. Na rynku jest w tej chwili tyle powieści fantasy, że przedzieranie się przez twórczość Trudi Canavan wydaje się zbędną torturą. Nie trudno znaleźć publikację lepszą, mądrzejszą, poprawniej napisaną i ciekawszą. Canavan miała dobre chęci, chciała napisać niezłą powieść fantasy... Być może równie dobre chęci mieli  wydawcy, promując ją i zamieniając to czytadło w bestseller. Tylko trochę szkoda drzew, które musiały zginąć, aby ktoś książki Canavan wydrukował. 

poniedziałek, 28 listopada 2016

Krótkie historie o ulotnej codzienności - o "Przyjaciółce z młodości" Alice Munro

A.Munro, "Przyjaciółka z młodości", tłumaczenie A.Kuc, Wydawnictwo Literackie, 2013.
Za książkę Alice Munro sięgnęłam w ramach mojej prywatnej i nigdzie nie rozgłaszanej akcji "Nadrabiamy noblistów". Jej założenie jest bardzo proste - uznaję, że Akademia Szwedzka jest mądrzejsza ode mnie i, skoro nagrodziła kogoś najważniejszą w świecie literatury nagrodą, to istnieje niezmiernie wysokie prawdopodobieństwo, że ma rację i książki uhonorowanych autorów naprawdę są warte przeczytania. Można to też nazwać "pójściem na łatwiznę" albo wybieraniem bezpiecznych ścieżek na polu minowym decyzji czytelniczych. Ale spokojnie, nie samymi noblistami człowiek żyje, choć tym razem napiszę kilka słów o dziele laureatki tej nagrody.
Alice Munro to kanadyjska pisarka, specjalizująca się w krótkich formach. "Przyjaciółka z młodości", którą przyszło mi czytać, jest, jak większość dzieł tej autorki, zbiorem opowiadań. Mimo że każde z nich przedstawia inne zdarzenia, mają pewne wspólne elementy. Głównym z nich jest codzienność. Munro snuje historie, które nie są ani sensacyjne ani przerażające, lecz zwykłe, wyjęte z życia, powszednie. Mogłyby się przydarzyć każdemu, kogo dotyczyłoby dane miejsce, czas czy okoliczności. Takie opowieści, choć ułożone w bardziej prostacki sposób i osadzone w innym świecie, możemy usłyszeć nawet od sąsiadek w małych miasteczkach czy znudzonych sprzedawczyń w sklepie. Sama Munro wykorzystuje ten społeczny mechanizm, w części swoich historii, odnosząc się do lokalnych plotek i tego, jak jej bohaterów widzi opinia publiczna. Jednak tym, co sprawia, że te na wskroś zwykłe opowiadania zdają się mieć wyjątkowy, żeby nie powiedzieć magiczny charakter, jest język. Kanadyjka stroni od zbędnych ozdobników, pisze prosto, by trafiać bardziej do serca niż do wyobraźni, jej opowiadania mają niemal nieskazitelną kompozycję, pozwalającą ująć dużą część ludzkiego życia na około pięćdziesięciu stronach. Także stoicyzm, przebijający się w tekstach Munro, sprawia, że coś, co z innego punktu widzenia mogłoby być dramatem, jest jedynie doskonale wyważoną historią. I choć forma opowiadania wymusza na autorce zwięzłość, udaje jej się wplątać w treść, nadające całości dodatkowego smaku, szczegóły, powracające motywy lub przedmioty, które przyklejają się do bohaterów, ujawniając ich charakter. 
Proza Munro jest mistrzowska i naprawdę trudno jej cokolwiek zarzucić, lecz mnie nie zachwyciła. Mówi się, że Kanadyjka jest autorką literatury kobiecej. Dla mnie to bardzo krzywdzące określenie, w którego zakres można wsadzić wszystkie emocjonalne historie z paniami w rolach głównych, od dobrze napisanej literatury pięknej do harlequina. Kobiece jest wszystko to, co nie spodoba się wszystkim czytelnikom, ponieważ opisuje świat z perspektywy pozornie słabszej płci i, jakby tego było mało, odnosi się do uczuć w bardziej bezpośredni sposób. I nie chcę tej łatki prozie Munro przypinać, jednak coś z tyłu mojej głowy, każe mi to zrobić. Bo, choć przepadam za opisem piękna codzienności, twórczość Kanadyjki mnie nie przekonuje. Cały czas mam wrażenie, że jakaś cząstka tych historii jest przerażająco wręcz trywialna. I to w negatywnym znaczeniu tego słowa. Kiedy czytam opowiadania napisane przez noblistkę, chcę dać się porwać, wciągnąć do książkowej rzeczywistości, zauważyć coś wyjątkowego... A podczas lektury niektórych fragmentów utworów Munro, szczególnie tych odnoszących się do małomiasteczkowych plotek, czy postrzegania kogoś przez pryzmat opinii publicznej, miałam wrażenie, że zaraz stanie mi przed oczami ktoś w stylu Barbary Mostowiak z "M jak miłość", zwracającej się do męża: "Lucjan, słyszałeś co we wsi mówili?" Nie mam pojęcia, czy tak wyglądają dialogi w tym serialu, bo nie oglądałam go od ponad dekady, ale sama idea, pojawiająca się podczas spotkania z poważną literaturą, jest przerażająca.
Nie mam "Przyjaciółce z młodości" nic do zarzucenia. Munro zaserwowała czytelnikom dziesięć opowiadań o codzienności, napisanych pięknym językiem i obnażających zwykłe życie, nadających mu znaczenie. Cóż mam powiedzieć więcej? Wypada jedynie sparafrazować klasyka i zapytać, jak mnie nie zachwyca, jak ma zachwycać? I, choć to pewnie sprzeczne z wszelkimi zasadami kodeksu recenzenta (a istnieje taki?) mam zamiar polecić tę książkę. Ponieważ to jedne z najlepszych opowiadań, jakie zdarzyło mi się czytać. Nie mówię tego tylko dlatego, że uważam Akademię Szwedzką za mądrzejszą ode mnie. Po prostu, nie warto zniechęcać nikogo do dzieł mistrzyni w swoim gatunku tylko dlatego, że ja nie mam "tego czegoś" pozwalającego pokochać jej książki. Wszystkie polonistyczne mechanizmy wbijane mi przez pięć lat studiów do głowy, mówią, że "Przyjaciółka z młodości" Alice Munro dobrą książką jest. I niech tak zostanie. A ja posiedzę w kącie, jak krnąbrny uczeń, którego trudno przekonać. 

czwartek, 24 listopada 2016

Kolejna porcja niewymagającego śmiechu, czyli "Wampir z MO" Andrzeja Pilipiuka.

A. Pilipiuk, "Wampir z MO", Fabryka Słów, 2015.
Kilka dni temu pisałam o "Wampirze z M-3", dzięki któremu szczerzyłam się przez całe trzy dni, a teraz przyszło mi opowiadać o kontynuacji tej książki, czyli "Wampirze z MO". Za dużo? Nie powinnam? Ile można czytać, czy, jak w moim przypadku, słuchać głupich historyjek o jakiś nadprzyrodzonych dziwadłach? Można i to dużo. Lepszy wampir w słuchawkach niż "Last Christmas" z supermarketowego głośnika. W końcu opowiadania Pilipiuka, w swojej drugiej i jak dotąd (tutaj robię płaczliwą minę) ostatniej odsłonie, są przepełnione humorem i absurdem, rozjaśniającymi listopadowy dzień dużo skuteczniej niż przedwcześnie powywieszane bożonarodzeniowe dekoracje. I twierdzę tak nie tylko dlatego, że moim zdaniem, jedynym plusem ekspansji świątecznej, zaczynającej się w połowie listopada, jest pojawiające się już na półkach wino z korzeniami, które tylko czeka na podgrzanie.
Ale ja miałam o książce, a nie o świętach i winie. W "Wampirze z MO" po raz kolejny spotykamy znanych nam bohaterów z warszawskiej Pragi. I zapewniam, że raczej się nie zmienili. Ślusarz Marek, spawacz Igor i licealistka Gosia nadal walczą ze swoimi niecodziennymi problemami, naginając absurdalną rzeczywistość do granic niemożliwości. W tym tomie większą rolę odgrywają postaci do tej pory drugoplanowe - jak chociażby hrabia, który za wszelką cenę stara się udowodnić starym znajomym zza granicy, że zmiana ustroju na socjalistyczny, wcale nie nadszarpnęła jego pozycji. Kto powiedział, że arystokrata, niegdyś jadający obiady z księciem Poniatowskim, nie może nosić zniszczonych butów marki Relaks? Pojawiają się też bohaterowie dotąd nieznani, jak chociażby Zenek, pracownik fabryki przeobrażony przez bezpiekę w zombie, tylko po to, aby odnalazł innych przedstawicieli tego gatunku grasujących po stolicy. Nie zmieniają się również czarne charaktery - tajny oddział ubecji nadal walczy z istotami nadprzyrodzonymi, a babcia Adelajda chce za wszelką cenę dopaść swoją wnuczkę-wampirzycę. I jest fajnie, chociaż nie tak dobrze jak za pierwszym razem.
W pierwszej części przymknęłam oko na język i nadal mam zamiar to robić. Nie jest idealnie, ale tak jak od bohaterów komedii nie wymagam posługiwania się idealną polszczyzną, tak od książek będących dla mnie rozrywką sensu stricte, nie będę żądała puryzmu językowego. Jednak tym, co położyło rysę na radości z tego zbioru opowiadań, była wtórność pomysłów. Być może miał na to wpływ fakt, że wysłuchałam "Wampira z MO" zaraz po "Wampirze z M-3" i nie zdążyłam jeszcze nic zapomnieć. Mam jednak wrażenie, że część zdarzeń, pojawiająca się w drugiej części przygód praskich krwiopijców, została nadmieniona w poprzedniej publikacji. Również sposoby, których wampiry używają do rozwiązywania swoich problemów, stały się schematyczne. Autor stara się wprowadzać jakieś urozmaicenia, ale w połowie książki zaczynałam mieć wrażenie, że gdzieś już to słyszałam. Momentami opowiadaniom, po prostu, brakuje świeżości. Z drugiej strony, motywy i mechanizmy znane z pierwszej części doskonale zagrały również tym razem. Walka z absurdem poprzedniego ustroju, wyśmiewanie popkulturowych wytworów wampiropodobnych, humor sytuacyjny, odnoszenie się do stereotypów... To wszystko nadal funkcjonuje i wywołuje uśmiech na twarzy.
Podsumowując, "Wampir z MO", szczególnie w interpretacji lektorskiej Macieja Kowalika, to dobry pomysł na poprawę humoru. Jeśli komuś przypadły do gustu poprzednie przygody krwiopijców z warszawskiej Pragi, spokojnie może sięgać i po tę książkę. Nie oczekujmy jednak zbyt wiele. I, choć chętnie zapoznałabym się z nowymi przygodami PRL-owskich wampirów, gdyby takie powstały, poczekałabym z nimi do następnej jesieni. A może jeszcze dłużej... Co za dużo to niezdrowo.

środa, 23 listopada 2016

Nieznośny schyłek podróży... - o "Pociągu linii M" Patti Smith

P.Smith, "Pociąg linii M", tłumaczenie M.Świerkocki, Wydawnictwo Czarne, 2016.

Jeszcze dwa-trzy lata temu na pytanie o kilka skojarzeń z  Patii Smith wspomniałabym o amerykańskim rocku lat siedemdziesiątych, słynnym albumie "Horses" i rewolucyjnym wersie "Jesus died for sombody's sins but not mine". Jednak potem, w chwili w której skończyły mi się polskojęzyczne książki, a od najbliższej księgarni je oferującej dzieliło mnie kilkaset kilometrów, natrafiłam na Patti Smith - pisarkę. Nie pamiętam, co skusiło mnie do sięgnięcia po "Just Kids". Paragon, który z przyzwyczajenia nadal trzymam w książce sugeruje, że jakaś promocja w dziale z literaturą anglojęzyczną. Nie zmienia to jednak faktu, że ów mikrokryzys spowodował, nie tylko mój powrót do muzyki amerykańskiej rockmenki, ale także zachwyt nad jej tekstami pisarskimi. Kiedy tylko dotarła do mnie wieść, że Patti Smith wydaje nową książkę, miałam zamiar pobiec do księgarni i połknąć ją w oryginale. Jednak, jak to w życiu nałogowego czytelnika bywa, miałam przed sobą tyle innych lektur, że doczekałam się polskiego tłumaczenia.
Należy zaznaczyć, że "Pociąg linii M" ma zupełnie inny charakter niż "Just Kids" znane w Polsce pod tytułem "Poniedziałkowe dzieci". O ile poprzednia książka Patti Smith była słodko-gorzką opowieścią o początkach, najnowsza jest melancholijną ścieżką ku końcowi. W opowieści ponad wszystko przebija się tęsknota. Zarówno za ludźmi, w tym zmarłymi mężem i bratem wokalistki, jak i za przedmiotami czy chwilami, które przeminęły bezpowrotnie. Artystka opowiada o swoich mniejszych i większych rytuałach, pozwalających jej przetrwać samotne chwile. I na nich się skupia. Zaledwie wzmiankuje o trasach koncertowych, okresach przepełnionych piętrzącymi się wydarzeniami. Nie mówi o spotkaniach z rodziną. Koncentruje się wyłącznie na samotności, trwaniu między jednym dniem a drugim i rzeczach, które pomagają jej istnieć. W sposób niezwykle egzaltowany opowiada o podróżach, zebranych podczas nich drobiazgach, zdjęciach przedmiotów i, co niecodzienne, grobów osób, które wiele dla niej znaczą. Nawiązuje do Sylvii Plath, Fridy Kahlo, Ryūnosuke Akutagawy, Michaiła Bułhakowa, Jeana Geneta i wielu innych. Opowiada o książkach, jakie pochłonęła i wyjaśnia, dlaczego są one dla niej takie ważne. Przywiązuje się do wszystkiego co małe i codzienne, tylko po to, żeby zaraz to zagubić. Ponieważ wszystko się kończy. Czasami poprzez zamknięcie ulubionej kawiarni lub koniec emisji ulubionego serialu, a kiedy indziej przez natarcie huraganu rujnującego nadbrzeże. 
"Pociąg linii M" przepełniony jest emocjami. Wydarzenia zdają się tu odgrywać rolę drugorzędną wobec uczuć, jakie mogą wywołać. Niezwykłą wrażliwość artystki, zawikłanej w codzienność, może wyzwolić dosłownie wszystko, bez względu na czas i miejsce. Ponieważ w świecie Patti Smith nawet samotny spacer po nowojorskich ulicach coś znaczy, pozwala sformułować myśl. Ulotną, może niewiele wartą, ale dającą możliwość przetrwania kilku kolejnych minut nieznośnej pojedynczości i tęsknoty. Artystka już na samym początku wspomina, że "pisać o niczym wcale nie jest tak łatwo".1)  Mimo tego prowadzi swoją narrację, opowiadając o tym, co może jest niczym, ale, wbrew pozorom, ma znaczenie. I choć ten egzaltowany, sensualny opis rzeczywistości może być drażniący, warto się z nim zmierzyć, aby zrozumieć, istotę samotności, zapomnienia, tęsknoty, pęknięć w życiu, których nie można już niczym zasklepić. 
Pociąg Patti Smith nie dojechał jeszcze do ostatniej stacji, choć artystka uświadamia sobie i czytelnikom, że się do niej zbliża. Nie robi tego jednak poprzez opisanie własnej fizyczności lecz przez ukazanie obrazów, scen z życia i emocji. Stara się uświadomić, że z biegiem czasu ludzkie postrzeganie świata zmienia się, ponieważ patrzy się na niego nie z perspektywy tego, co można jeszcze osiągnąć, ale z punktu, w którym wiele, czy też wielu, się już utraciło. Dla mnie "Pociąg linii M" był gorzką lekcją. Nie chciałabym jednak odrzucić tej nauki. Ponieważ pomimo niedoskonałości stylu czy momentami irytującej egzaltacji, artystka pokazuje jak radzić sobie ze stratą i jak odnajdywać radość i ocalenie w czymś pozornie nic nie znaczącym. Polecam, ale tylko, jeśli pragniecie się tego nauczyć. Chyba, że chcecie zostać niepoprawnymi fanami Patti Smith. Wszak trzeba przyznać, że to nietuzinkowa osobowość, która potrafi wciągnąć czytelnika do swego świata. 
1) P.Smith, "Pociąg linii M", Wydawnictwo Czarne, s. 9.

poniedziałek, 21 listopada 2016

"Ości" Ignacego Karpowicza, czyli powieść o tym, że dla pozoru spokoju można przymknąć oczy na połowę świata, który nas otacza.

I.Karpowicz, "Ości", Wydawnictwo Literackie, 2013.
Mam problem z "Ośćmi". Przeczytałam je jednym tchem. dałam sobie czas do namysłu i jestem przekonana, że nie odczytałam nawet połowy sensów i znaczeń tej powieści. Mam wrażenie, że przed napisaniem recenzji czy też impresji po lekturze książki Karpowicza przydałby mi się jakiś panel dyskusyjny, dający możliwość porozmawiania o "Ościach" z tymi, którzy na literaturze współczesnej znają się lepiej, albo mają inne spostrzeżenia. Niestety, znalezienie w ciągu najbliższych minut innego czytelnika tej powieści graniczy z cudem, a na błądzenie w Internecie nie mam czasu ani chęci. Nawet nie mogę poszukać recenzji kogoś mądrzejszego ode mnie, ponieważ z zasady nie robię tego tuż przed pisaniem, żeby się nie zasugerować. Z drugiej strony nawet blurby na okładce wmawiają mi, że książka powinna mi się podobać. Wiem, że takie teksty z założenia chwalą dzieło i nie mają w sobie nic z krytyki literackiej, ale kiedy powieść polecają profesor Czapliński i Michał Nogaś to jakoś trudno mi zaprzeczać. Na moje szczęście, "Ośćmi" zachwycałabym się nawet bez polecenia krytyczno-literackich guru. 
Powieść Karpowicza opowiada o dwóch organizmach quasi-rodzinnych i krążących wokół nich ludzkich satelitach. W końcu nikt nie nazwałby tradycyjną polską rodziną małżeństwa porządnej katoliczki z wietnamskim biznesmenem, który w weekendy zamienia się drag queen. Jakby tego było mało w wychowaniu syna pomaga im kochanek Azjaty, sam związany z feministką po pięćdziesiątce, mimowolnie stającą się częścią tego układu. Dodajmy że ów żyjący w dwóch nieformalnych związkach jednocześnie mężczyzna jest rasistą, pogardzającym w szczególności mieszkańcami Azji, i konserwatystą, traktującym z góry nie tylko homoseksualistów, ale i kobiety. Ciekawy zestaw, prawda? Drugi nie jest gorszy. Ale nie mam zamiaru zbyt wiele zdradzać. Tę kwestię pozostawmy tajemnicy i rodzącej się w czytelniku ciekawości. Faktem jest, że Karpowicz nagina znane nam granice rodzinne i nie tylko przesuwa je tak, aby mieścili się w nich przyjaciele czy kochankowie, ale także częściowo wyklucza tych, którzy we wspólnocie familijnej powinni się znaleźć. Bowiem rodzice i rodzeństwo niektórych bohaterów zdaje się żyć całkowicie z boku, poza schematem. A kiedy pojawia się w kadrze, a raczej siłą się w niego wdziera, powoduje jedynie dyskomfort i życiowe aktorstwo pełne poświęceń. 
"Ości" mówią nam też wiele o ignorowaniu rzeczywistości, o tym jak dużo trzeba przemilczeć, aby żyć takim życiem, jakie chce się wieść. Popatrzmy chociażby na Marię - wspomnianą już wcześniej dobrą katoliczkę. Przez lata przymyka oko na to, że jej mąż znika w weekendy z innym mężczyzną. Nie zauważa też, że Kuanowi zdarza się przez nieuwagę zostawić lakier na paznokciu, albo podkraść jej torebkę. Dopiero gdy anonimowy mężczyzna dzwoni do niej i, wbrew jej woli, mówi głośno i wyraźnie, że jej mąż jest draq queen i miewa stosunki homoseksualne, Maria, postawiona pod ścianą, stwierdza, że inny mężczyzna to nie "żona bliźniego swego", więc grzechu nie ma i można żyć tak, jakby nic się nie stało. Po czasie akceptuje kochanka swojego małżonka, jako członka rodziny i nadal przymyka oko na wszystko, co może jej przeszkodzić w spokojnym, bogobojnym życiu. Podobny mechanizm, choć nie tak wyraźnie, stosują inni bohaterowie. Szymon przez długi czas daje się nabierać żonie, która nie przyznaje mu się do utraty pracy. Natomiast Ninel akceptuje to, że matka zwraca się do niej Kuba, mimo że kiedyś było to dla niej źródłem wielkich upokorzeń. Robi to jednak po to, by zgodnie ze wzorem odgrywać rolę dobrej córki i wygrać w rywalizacji na linii matka-dziecko.
Dodatkowych smaczków powieści z pewności dodaje klucz dotyczący postaci. Ponieważ nie trudno odgadnąć, że były one wzorowane, przynajmniej w części, na autentycznych osobach. W okresie publikacji powieści nawet tabloidy i serwisy plotkarskie trąbiły o tym, która polska badaczka literatury jest pierwowzorem Ninel. Znalezienie autora biografii polskich homoseksualistów, czy draq gueen Kim Lee także nie jest problemem dla każdego, kto umie używać wyszukiwarki Googla. Ten klucz, który nie daje nam jednoznacznego rozróżnienia między realnością, a fabułą, sprawia, że doszukujemy się w powieści drugiego dna, nie wiedząc, co jest prawdą, a co fikcją. Jako że w każdym z nas, czy tego chcemy czy nie, jest mały, wredny gen plotkarza, zabieg ten wzbudza zainteresowanie, ciekawość i każe wygrzebywać ze wszystkich możliwych źródeł strzępki informacji o tym, co mogło zdarzyć się naprawdę.
W powieści Karpowicza kolejnym powodem do analizy jest język. W "Ościach" żaden opis nie składa się z prostych słów. Postaci również posługują się wyrażeniami, które, pomijając przekleństwa, dużo częściej usłyszymy na sali wykładowej, niż podczas zwykłej konwersacji. Jednak ten język, choć pozornie wydaje się przeintelektualizowany, do czegoś służy. Formułuje świat odrębny od znanej nam rzeczywistości, nie tyle bardziej plastyczny, zmodyfikowany, o innym kształcie, co szyty na miarę postaci. Ponieważ nie czytamy o zwykłych ludziach w ich bezbarwnych, małych światach. Bohaterowie powieści Karpowicza nie są może tworami niemożliwymi, jednak w pewien sposób przerysowanymi, co jedynie dodaje im charakteru i uroku. Poza tym, mamy w "Ościach" do czynienia z wielkomiejską klasą średnią i inteligencją w jednym. To wybuchowa mieszanka, której efekty znacznie przewyższają oczekiwania, szczególnie, że na kartach powieści duża część granic obyczajowych zostaje zatarta.
Podsumowując, "Ości" Karpowicza nie są łatwą powieścią. To raczej wielowymiarowy majstersztyk, który delikatnie grając czytelnikowi na emocjach, pokazuje do jakiego stopnia jednostka kreuje swój świat. Wydaje mi się również, że jest to coś w rodzaju lewackiej pieśni przyszłości. I nie mówię tego z wyrzutem, sama jestem lewakiem. Karpowicz pokazuje nam możliwości tworzenia mechanizmów więzi międzyludzkich i ewentualne wyrzeczenia, na które trzeba się zgodzić, aby ów organizm quasi-rodzinny utrzymać. Jednak nie daje nam jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy taki konstrukt jest w stanie funkcjonować miesiąc, rok, czy przez lata. Pozostaje nam śnić, że każdy może dojść do porozumienia z innymi, tworząc dla siebie miejsce do życia wśród innych. I, co chyba najważniejsze, Karpowicz nie przedstawia nam swojej wizji ani w czarnych barwach, ani w formie wykładu, ale z humorem. "Ości", pomimo głębokich i skłaniających do przemyśleń o naszym społeczeństwie treści, czyta się z przyjemnością. Polecam z całego serca i przypuszczam, że znajdziecie w nich dziesiątki sensów i motywów, o których nie udało mi się tu wspomnieć. 

sobota, 19 listopada 2016

Nie każda książka musi uczyć, niektóre, po prostu, bawią - o "Wampirze z M-3" A.Pilipiuka

A.Pilipiuk, "Wampir z M-3", Fabryka słów, 2014

Niczego się z tej książki nie nauczycie... No, chyba, że macie naście lat, nigdy nie zdarzyło Wam się oglądać klasyków komedii z czasów PRL, a Wasi nauczyciele od historii i języka polskiego mają tak wielkie zaległości, że nie wymsknęło im się słówko o tym, co w kraju działo się po II wojnie światowej. Wtedy, być może dowiecie się czegoś, czego jeszcze nie wiedzieliście o realiach poprzedniego ustroju. Ale nie martwcie się, ta książka nie służy do nauki, głębszych refleksji czy rozliczeń z Polską Ludową. "Wampir z M-3" Pilipiuka to czysta rozrywka, kilka lekkich opowiastek o tym, jak radzić sobie będąc absurdem w absurdalnym wręcz kraju. I, wbrew pozorom, cieszę się, że tę książkę poznałam i to właśnie w postaci audiobooka. Bo dzięki niej mogłam przemierzać zalane deszczem ulice z szerokim uśmiechem na twarzy.
"Wampir z M-3" Andrzeja Pilipiuka to zbiór opowiadań o wampirach z warszawskiej Pragi, które nie tylko muszą zmagać się z własną nadnaturalnością i problemami z nią związanymi, ale również z ustrojem państwa i jego władzami ze specjalnym, zajmującym się walką z zabobonem, Wydziałem Z na czele. I trzeba przyznać, że tym rodzimym wampirom z Polski Ludowej bardzo daleko do wzorów znanych z innych książek. Zamiast idola współczesnych nastolatek, Edwarda Cullena (z którego Pilipiuk nie raz i nie dwa bezlitośnie drwi) mamy ślusarza Marka, wiecznego robola, od ponad stu lat na stanowisku, spawacza i komunistę Igora, nowo przemienioną wampirzycę Gosię, będącą córką ważnej szychy partyjnej, domorosłego profesora biologii i hrabiego pamiętającego jeszcze czasy sprzed rozbiorów. Do bohaterów często dołączają również inne istoty nadnaturalne, od mumii przez zombie do wilkołaków. Spodziewać można się wszystkiego, przede wszystkim gry ze stereotypami, zabawy postaciami z fantastycznej mitologii i literatury i lekko nostalgicznej drwiny z poprzedniego systemu.
Z góry mówię, że nie jest to książka idealna. Język momentami kuleje, można znaleźć tam, na przykład, takie kwiatki jak "cofnąć się do tyłu", jednak całość, przynajmniej w wersji audio, nie razi. Sam PRL też wydaje się zanadto spłaszczony i przypuszczam, że ci, którzy choć odrobinę go pamiętają, z pewnością to zauważą. W końcu to, co dla mnie jest złożonym z absurdów tłem wydarzeń, dla ludzi w wieku trzydzieści plus jest rzeczywistością, w której żyli i którą w mniejszym lub większym stopniu pamiętają. Sam zbiór opowiadań wydaje się być adresowany wyłącznie albo w dużym stopniu do osób, które zorientowane w literaturze fantasy i nurtach popkultury, wyrastających wokół niej, Bez takiej wiedzy część motywów wydaje się niezrozumiała. Śmiem przypuszczać, że brak minimalnej choć znajomości realiów poprzedniego ustroju, też może utrudniać odbiór.
Nie zmienia to jednak faktu, że "Wampira z M-3" słuchało mi się bardzo dobrze. I to nie tylko ze względu na lektora, Macieja Kowalika, z którym spotkałam się po raz pierwszy. Jego głos sprawił na mnie bardzo dobre wrażenie, a postaci z książki, w szczególności Gosia, miały swój odrębny wymiar i charakter, na który sposób odczytywania ich kwestii wpłynął bardzo znacząco. Jednak "Wampir z M-3" Pilipiuka to przede wszystkim kilka historii przepełnionych humorem i gamą nadnaturalnie naturalnych postaci, których nie da się nie lubić. Nie zrozumcie mnie źle, nie uważam tej książki za wybitną. Ale kiedy za oknem ciemno i mokro, a nastrój, tak jak temperatura, zbliża się do zera, warto zapoznać się z czymś, co wywołuje uśmiech na twarzy. Osobiście, zamiast marnych amerykańskich komedii i jeszcze słabszych polskich kabaretów, wolę posłuchać/poczytać Pilipiuka. I właśnie w celu obcowania z kilkunastoma krótkimi, acz zabawnymi historiami, polecam Wam tę książkę.
I jeszcze jedno, bo nie mogę się powstrzymać. Kilka tygodni temu czytałam wywiad z profesorem Głowińskim, którego głównie przesłanie mówi o tym, że język obecnych władz państwowych bazuje na tych samych mechanizmach, co propaganda PRL.1) Po wysłuchaniu stylizacji językowych Pilipiuka muszę się z tą tezą zgodzić. Dobrze chociaż, że PO, Niemcy czy Rosja nie zrzucają nam stonki na pola, jak zwykli to ponoć robić przedstawiciele amerykańskiego imperializmu.
1) Książki. Magazyn do czytania, nr 3/2016, s. 64-67.