czwartek, 30 marca 2017

"Wzburzenie" Philipa Rotha, czyli permanentna ucieczka przed opresją.

P.Roth, "Wzburzenie", przełożyła J.Kozak, Wydawnictwo Literackie 2016.

Człowiek nie jest zdolny do spełnienia wszystkich oczekiwań, jakie się wobec niego stawia. Bez względu na to, czy chcemy być dobrym dzieckiem, perfekcyjnym rodzicem, pilnym uczniem, duszą towarzystwa czy pracownikiem miesiąca zawsze znajdzie się ktoś niezadowolony. Czasami z zazdrości, częściej, z braku możliwości sprawowania kontroli nad naszym życiem. Dlaczego o tym piszę? Dlatego, że przeczytałam niedawno "Wzburzenie" Philipa Rotha, czyli książkę o tym, że bycie idealnym to za mało.
Głównym bohaterem tej krótkiej powieści jest Marcus Messner - żyjący w latach pięćdziesiątych chłopak z małego miasteczka, który jako pierwszy w rodzinie walczy o wyższe wykształcenie. Tuż po zakończeniu liceum poświęca się ciężkiej pracy w sklepie ojca -koszernego rzeźnika, a następnie, by być blisko rodziców i nie obciążać ich nazbyt kosztami nauki, zostaje studentem małej, lokalnej uczelni. Marcus całe dnie spędza na zajęciach lub w bibliotece, unikając jakichkolwiek studenckich rozrywek, jednak jego ojciec, mimo wiedzy o tym jak pilny, rozsądny i pracowity jest syn, ciągle żyje w nieustannym lęku o jego przyszłość. Wystarczy byle pretekst, by podejrzewał Marcusa o imprezowanie, ryzykowne rozrywki czy grę w bilard na pieniądze. Chłopak nie jest w stanie tego znieść i przenosi się na oddaloną o tysiąc kilometrów uczelnię. Niestety, ceną za uwolnienie się od ojca są zmagania z rygorystyczną obyczajowością, życiem w internacie i obowiązkowymi metodystycznymi nabożeństwami, na które muszą uczęszczać wszyscy studenci, bez względu na wyznanie. A to dopiero początek problemów młodego chłopaka, żyjącego w świecie, w którym usunięcie z uczelni może skończyć się jedynie poborem do wojska i zesłaniem na front wojenny w Korei. 
To pierwsza książka Philipa Rotha jaką przeczytałam, trudno mi więc odnieść się do tego, jak wypada ona na tle innych. Jednak już teraz mogę napisać, że z pewnością wrócę do tego dzieł tego autora. Dawno bowiem nie spotkałam się z historią, która mimo swojej prostoty, potrafi wzruszyć do głębi. Marcus Messner żyje w stanie nieustannego zagrożenia. Jego rówieśnicy walczą w Korei, a wieści z frontu zdają się utwierdzać chłopaka w przekonaniu, że nie da się stamtąd wrócić w jednym kawałku. Marcus ma jednak to szczęście, że może kontynuować naukę. Jednak nawet ten pozorny komfort podszyty jest strachem powodowanym przez brak komunikacji. Nieporozumienia między ojcem a synem, doprowadzające do przeprowadzki Marcusa do innego stanu, powodowane są bowiem przez brak szczerej rozmowy. W tej pozornie idealnej rodzinie wszystko jest sztuczne. Każdy przyjmuje swoje role nie potrafiąc jednocześnie przyznać się, że coś jest nie tak. Frustracja we wszystkich aż kipi, ale nikt nie ma odwagi, by wyrazić swoje wzburzenie. Sam Marcus, jako jednostka wobec której formułuje się najwięcej oczekiwań, powoli nie wytrzymuje presji. W starciu z uczelnianymi wymaganiami stosuje strategię ucieczki. Po raz pierwszy się zakochuje, tylko po to, by dowiedzieć się, że znowu coś jest nie tak. Agresja w nim kipi, ale nadal tłumi ją za wszelką cenę, by dać jej upust w najgorszych, możliwych okolicznościach. A przecież Marcus chciał jedynie zadowolić tych, którym na nim zależy.
"Wzburzenie" to opowieść o tym,jak szkodliwe jest tłumienie własnych uczuć. Roth pokazuje nam w dość dosłowny sposób do jakich konsekwencji może doprowadzić bycie nieszczerym wobec samego siebie. Przecież podczas bezmyślnego wykonywania cudzego planu pozbawiamy się możliwości robienia tego, co naprawdę kochamy. Marnujemy chwile, których nikt nam nie odda. Nawet ten, kto je skradł. Samo czytanie "Wzburzenia" nie jest jednak czasem straconym, polecam więc tę książkę wszystkim, którzy mają ochotę na krótką przygodę z kawałkiem dobrej literatury.

poniedziałek, 27 marca 2017

Co czytać za młodu, żeby zostać książkoholikiem i dlaczego w niczym nie przeszkadza fakt, że połowa z tych książek jest beznadziejna?


Do tej pory nie opublikowałam na tym blogu ani jednego tekstu, który w mniejszym lub większym stopniu nie spełniałby wymogów recenzji. Jednak zawsze jest ten pierwszy raz. Szczególnie, że dopadła mnie inspiracja. Otóż, w zeszły weekend zabrałam z domu rodzinnego resztki moich rzeczy, w tym, zbierane przez lata książki i zaczęłam się zastanawiać, jak moje wczesne lektury wpłynęły na to, że zostałam książkoholikiem. Zapraszam do przeczytania moich wynurzeń. Zapewniam, że będą pełne zawstydzających lektur.
Trudno mi powiedzieć, jakie były moje pierwsze lektury. Babcia opowiadała mi głównie autorskie bajki, a z wczesnego dzieciństwa pamiętam małe, ilustrowane książeczki o Muminkach, dwie grube książki pełne baśni, posklejane wydanie "Lokomotywy" Tuwima i "Piotrusia Pana" o wielkim formacie. Także początki nie były najgorsze. Jednocześnie szkoła, jak każdemu, rzucała mi kłody pod nogi. Moją lekturą obowiązkową w pierwszej klasie była jakaś książeczka o kózce czy też owieczce, która była straszna! Pamiętam jedynie, że owo zwierzę lizało sól i było piekielnie nudne. Dzisiaj nie potrafię nawet znaleźć tytułu czy autora tego wątpliwego dzieła, a szkoda, bo zrobiłabym wszystko, żeby moje hipotetyczne dzieci nawet przypadkiem nie tknęły tej publikacji. Pomyśleć, że gdybym uwierzyła, że tak właśnie wygląda czytanie, dzisiaj, zamiast kupować książkę za książką, gapiłabym się na wątpliwej jakości programy telewizyjne. Na szczęście honor lektur szkolnych uratowała "Karolcia" Marii Kruger. Potem zaczęła się huśtawka - nienawidziłam "Doktora Dolittle i jego zwierząt", ale uwielbiałam, na przykład, "Akademię Pana Kleksa". Tę ostatnią czytałam nawet kilka razy. Niestety, wraz z wiekiem, narzucona mi przez szkołę lista czytelnicza zaczęła oddalać mnie od książek, więc zaczęłam czytać też na własną rękę. I nie zawsze były to najambitniejsze pozycje.
Oczywiście, znam "Jeżycjadę" Małgorzaty Musierowicz. Przeczytałam całkiem sporo książek z tej serii i dałam się wciągnąć, choć przyznaję, że nie wszystkie do końca mi odpowiadały. Być może miał na to wpływ fakt, że rodzina Borejków żyła w trochę innych czasach niż ja i stanowczo w dużo większym mieście niż ja wówczas (już wtedy im tego zazdrościłam). Potem jednak odnalazłam serię, która dużo bardziej odbiegała od moich małomiasteczkowych realiów, ale też wciągnęła mnie całkowicie. Przynajmniej na tyle, aby przeczytać wszystkie dostępne w bibliotece części podczas jednych wakacji. Uwaga, uwaga, rumieniec wstydu, chodzi o "Beverly Hills 90210". Tak, to nie tylko serial, były też książki. Oczywiście, napisane na podstawie scenariusza. I choć przypuszczam, że duży wpływ na moje zainteresowanie tą serią miał fakt emisji serialu przez TVN, nie żałuję, że po nią sięgnęłam. Ponieważ przy tych książkach nauczyłam się przeżywać wydarzenia razem z bohaterami i zarywać noce tylko po to, żeby dowiedzieć się, co jest dalej. 
Przyszedł czas, aby napisać o tym, czego wszyscy prawdopodobnie się spodziewają - tak, czytałam "Harry'ego Pottera" J.K.Rowling. Tylko, że nie po kolei i każdy tom po kilka razy. No i obsesyjnie czekałam na wydanie kolejnych części. Mam jednak wrażenie, że właśnie te książki zrobiły ze mnie książkoholika, ponieważ właśnie dzięki nim sięgałam po kolejne lektury - "Władcę Pierścieni" Tolkiena, czy "Wiedźmina" Sapkowskiego. Tego ostatniego przeczytałam w stanowczo zbyt młodym wieku. Jednak te książki dały mi siłę, by pokochać literaturę w czasach, kiedy szkoła robiła wszystko, aby mi ją obrzydzić. Weźmy jako przykład "Krzyżaków" Sienkiewicza - czy istnieje lepszy sposób, aby zrobić z dzieciaków wtórnych analfabetów, niż zmusić ich do czytania tej książki? Już nie chodzi o to, że jest historycznie niewiarygodna, ale o to, że przez siermiężny język na wierzch wybija się tylko nuda. I choć zdaje sobie sprawę z tego, że być może przeczyta ten tekst jakiś wielbiciel Zbyszka i Jagienki, przyznaję otwarcie, że przez cały czas, jaki przeznaczono na czytanie tego wątpliwego dzieła przy każdej okazji prowadziłam dyskusję z polonistką na temat beznadziejności tej lektury. A kiedy, mimo protestów, musiałam się z nią zmierzyć, w charakterystyce Zbyszka z Bogdańca podkreśliłam jego analfabetyzm jako cechę sprawiającą, iż nie jest bohaterem wartym naśladowania. I choć dziś zdaję sobie sprawę z tego, jakim kuriozum było moje posunięcie, nadal się go nie wstydzę. Szczególnie, że w momencie, w którym szkoła miała mnie zachęcić do czytania przy pomocy lektury z poza kanonu, zaproponowano mi "Alchemika" Paulo Coehlo.
Mam jednak na koncie książki, które czytałam wiele razy i których powinnam się wstydzić niemal tak jak tego, że pod przymusem przeczytałam "Alchemika". Otóż moją ulubioną serią z czasów nastoletnich był "Pamiętnik księżniczki" Meg Cabot. I tak, przyznaję, nie są to powieści najwyższych lotów, ale naprawdę potrafią zaciekawić młodą dziewczynę. A pamiętajmy, że wysyp książek dla gimnazjalistek i z gatunku young adult rozpoczął się w czasach, kiedy ja już nastolatką nie byłam. Nie zmienia to faktu, że powieści Cabot naprawdę spełniły swoją rolę, mobilizując mnie do połykania liter w ekspresowym tempie. I to dużo bardziej niż książki, do których zmuszali mnie nauczyciele. Przyznam nawet, że już jako dwudziestolatka kupiłam sobie ostatni tom serii, żeby dowiedzieć się, jak zakończyła się historia księżniczki Mii.
Jest jeszcze jeden epizod mojej literackiej historii, o którym warto wspomnieć - moja wampiryczna obsesja. Otóż pewnego dnia TVN postanowił wyemitować film "Wywiad z wampirem", a ja, zanim zmuszono mnie do pójścia spać, obejrzałam połowę i wpadłam. Od tego czasu zamiast lektur szkolnych czytałam książki Anne Rice ("Zmierzchu" jeszcze wtedy nie było i dobrze, bo pewnie wróciłabym do Żeromskiego). I nie żałuję. Fantastyka nauczyła mnie czytać dla przyjemności. A przeczytałam jej swego czasu całą masę i to nie tylko tej, nawiązującej do wampirów. Teraz patrzę na nią z większym dystansem, ale nadal stanowi jakieś dziesięć procent moich lektur. W końcu to opowieści, które w nieco baśniowy sposób (i to w stylu oryginalnych baśni braci Grimm) opowiadają historie o prawdziwych ludzkich dramatach. A przede wszystkim albo robią to w sposób niesamowicie wręcz epicki, albo z humorem.
A teraz wyznanie, którego jako polonistka nie powinnam poczynić. W liceum nie przeczytałam prawie ani jednej lektury, bo nie chciałam. Oczywiście niemal wszystkie nadrobiłam na studiach, ale nie uważam, żebym coś straciła. Po pierwsze - licealista nie jest w stanie docenić literatury, którą każą mu czytać, a po drugie - przymusowe poznawanie dzieł, nie będących w stanie porwać młodego człowieka sprawia, że w Polsce przynajmniej jedną książkę rocznie czyta zaledwie trzydzieści siedem procent obywateli. Oszczędziłam sobie tej męki w niewłaściwym czasie i w zeszłym roku miałam na koncie ponad sto sześćdziesiąt pozycji.
Jednak do czego prowadzi ten wywód? Do tego, że lektury szkolne zniechęcają do czytania? Niekoniecznie, w końcu to "oczywista oczywistość". Opisałam swoje czytelnicze przygody z czasów, kiedy nawet prawo nie uznawało mnie jeszcze za dorosłą, żeby wyartykułować jedno przesłanie - nie ważne co czyta się za młodu, ważne aby znaleźć coś, co nas interesuje i wyrobi w nas nawyk sięgania po lekturę, głód książki. W wieku nastu lat można łaknąć "Pamiętników księżniczki", "Beverly Hills" a nawet Paulo Coehlo. Z wiekiem gust nam się wyrobi, będziemy sięgać po coraz lepsze książki, przygotujemy się na to, by je rozumieć i nauczymy się czerpać z nich przyjemność. Ponieważ czytanie właśnie tym jest. Owszem, są gorsze i lepsze lektury, ale jeśli od czasu do czasu przeczytamy coś złego, ale sprawiającego nam przyjemność, nic się nie stanie. Z pozycji na pozycję nasz gust się wyrabia, dorastamy, potrzebujemy czegoś innego, znajdujemy nowe, najczęściej coraz to lepsze lektury. Poza tym mamy bibliotekarzy i bibliotekarki, czasopisma literackie i blogerów, którzy polecą nam książki, które naprawdę mogą się spodobać. W końcu w czytaniu chodzi o to, aby odnaleźć własną ścieżkę. I czytać, czytać, czytać....
A Wy macie jakieś książki z młodości, które zmieniły Wasze czytelnicze życie? Ukochane pozycje? Znienawidzone lektury? A może macie inne zdanie na temat tego, jaki wpływ mają nasze młodociane lektury na późniejszą czytelniczą drogę? Chętnie poznam Wasze opinie :)

wtorek, 21 marca 2017

Kilka słów o efektach działania chorego, polskiego społeczeństwa, czyli "Bingo" Marcina Szczygielskiego

M.Szczygielski, "Bingo", Instytut Wydawniczy Latarnik, 2015.
To nie jest książka dla wszystkich. Jeśli nie macie w sobie minimalnych zasobów tolerancji i poglądów, chociażby, minimalnie skręcających w lewo, nie czytajcie jej. Owszem, "Kroniki Nierówności" Szczygielskiego, których trzecim tomem jest "Bingo", mają za zadanie uświadamiać czytelników w kwestii akceptacji i zrozumienia. Jednak jeśli nie macie w sobie wystarczających zasobów tolerancji, odpuścicie już ze względu na okładkę, która, na marginesie, jest straszna i to nie ze względu na podtekst seksualny, ale ogólne zasady estetyki. Nie zmienia to jednak faktu, że zarówno "Bingo" jak i pozostałe tomy "Kronik nierówności" pozwalają nam zupełnie inaczej spojrzeć na świat, który większość z nas zna głównie ze stereotypów.
Po pierwsze - niech nie odstraszy Was "tom trzeci". Owszem, "Kroniki nierówności" składają się z kilku części, ale każda z nich opowiada całkowicie samodzielną historię. Łączy je głównie jedno - poruszanie wątków funkcjonowania homoseksualistów w polskim społeczeństwie. Tym razem poznajemy historię Pawła i Anki - małżeństwa koło czterdziestki. Oboje odnoszą sukcesy, on jako prezenter telewizyjny, ona jako scenarzystka serialu. Mają niemal osiemnastoletnią córkę i trwają w pozornie zgodnym małżeństwie od dwudziestu lat. Pewnego dnia decydują się na pewien niecodzienny eksperyment, po którym Paweł przypomina sobie coś, co tłumił w sobie od lat - to, że jest gejem. Jakby tego było mało, Małgosia, ich córka, przyprowadza do ich domu tajemniczego chłopaka, który wydaje się być bardziej zainteresowany ojcem dziewczyny, niż nią samą. Zaabsorbowana własnymi, niespełnionymi ambicjami literackimi i przypadkowym zainteresowaniem tabloidów Anka nie zauważa, że z jej mężem dzieje się coś dziwnego. Nie wie, że jej życie już niedługo legnie w gruzach.
Choć historia z pozoru wydaje się banalna, zmusza do myślenia. Co skłania człowieka do tego, że przez całe życie okłamuje samego siebie na temat własnej seksualności, oszukując przy okazji ludzi, którzy z założenia są mu najbliżsi? Jak nietolerancyjne i zaściankowe musi być nasze społeczeństwo, że jego członkowie boją się przyznać do tego, kim naprawdę są? Czy naprawdę musimy od dziecka wbijać dzieciom do głowy, że istnieje jedyny właściwy model rodziny, nie zwracając uwagi na to, jak bardzo krzywdzimy tym kilka procent z nich? Czy nie widzimy, że prowadzi to tylko do eskalacji ludzkich tragedii? Czy naprawdę żyjący w celibacie ksiądz, grzmiący z ambony, opierający się na nauce sprzed paru tysięcy lat, jest najlepszym źródłem wiedzy na temat tego, jak mamy żyć, aby znaleźć szczęście i spełnienie w związku? To tylko kilka pytań, które chodziły mi po głowie podczas czytania powieści Szczygielskiego. Nie myślcie jednak, że to poważna, przygnębiająca książka. Siłą twórczości tego autora jest poczucie humoru i dystans do poważnych spraw, o których opowiada. Akcja wciąga, język jest świeży, a dialogi, poza kilkoma niechlubnymi przykładami, czyta się z czystą przyjemnością. A co ważne dla mnie, poznając historię bohaterów, nie myślałam o nich jako o homo czy heteroseksualistach, ale o ludziach, którzy przeżywają swoje własne problemy i za wszelką cenę starają się sobie z nimi radzić. Dzięki temu cała sytuacja nie wydawała się jednoznaczna moralnie. Nie spotykamy złego geja, który oszukuje żonę, ale dwie osoby nieradzące sobie ze wspólnym życiem. Poznajemy motywy, jakie doprowadzają ich do konkretnych decyzji i zauważamy winę zarówno w nich, jak i w otoczeniu. W końcu nikt nie tłamsi swoich popędów przez lata z własnej woli. Choć nie mam zamiaru wybielać tutaj postaci Piotra. Bardziej zastanawia mnie kwestia przełożenia tej fabuły na rzeczywistość. Ile osób w Polsce nieświadomie wyszło za homoseksualistów? Problem ten dotyczy przecież zarówno kobiet, jak i mężczyzn, choć mam wrażenie, że ci drudzy są bardziej piętnowani za orientację inną niż ta wpisująca się w klasyczny schemat. Ilu z nas musi znosić pustkę, zakłamanie i ból, ponieważ jako społeczeństwo nie jesteśmy zdolni do wykrzesania minimalnej dawki tolerancji? Chciałabym, aby wszyscy zwolennicy "tradycyjnego modelu rodziny" zastanowili się nad tym, kiedy po raz kolejny będą wyzywać kogoś od "lesby" czy "pedała".
"Bingo" Marcina Szczygielskiego to dobra, przyjemna w odbiorze książka, którą czyta się z czystą przyjemnością. I choć niektórzy mogą mieć wątpliwości, ze względu na pojawiające się w niej sceny erotyczne, zapewniam, że to jedna z pozycji wartych przeczytania. I to nie tylko dlatego, że zmusza nas do przemyślenia postawy polskiego społeczeństwa, wobec tych, którzy odrobinę nie przystają do wzorca.   

piątek, 17 marca 2017

O pięknie i trudach bycia rodzicem, czyli "Wiosna" Karla Ovego Knausgårda

K.O.Knausgård, "Wiosna", tłumaczenie M.Skoczko, Wydawnictwo Literackie 2017.

Karl Ove Knausgård to chyba mój ulubiony pisarz. Jeśli nie wierzycie, zobaczcie jak często opinie o jego książkach pojawiają się na blogu. Może nie czytam jego powieści w dniu premiery, ale zazwyczaj tuż po lekturze nie mogę się doczekać następnej. A Knausgård ma to do siebie, że ostatnimi czasy wydaje głównie cykle, więc tęsknota za kolejną częścią jest dużo dotkliwsza. Dziś podzielę się moimi wrażeniami po trzecim tomie "Czterech pór roku" - "Wiośnie". 
Poprzednie części cyklu składały się głównie z krótkich ni to opisów, ni to opowiadań i listów adresowanych do nienarodzonej córki pisarza. W "Wiośnie" jednak dziewczynka przyszła już na świat i staje się uczestnikiem historii opowiadanych przez Knausgårda. Oczywiście, jako niemowlę, ma dość specyficzny wpływ na życie rodzinne, jest jednak osią wydarzeń, które nie są taką sielanką, jak mogłoby się wydawać. Bowiem pisarz opisuje te epizody ze wczesnego dzieciństwa dziewczynki, kiedy zajmował się nią i resztą dzieci samodzielnie. Żona autora zmagała się wtedy z ciężką depresją. Knausgård formułuje swoje myśli w postaci trzech długich rozdziałów i epilogu, podsumowującego wszystkie wydarzenia. I za pomocą tych tekstów przedstawia przepiękną więź między ojcem i córką.
Nie jestem matką i, jak na razie, mam do niemowląt raczej negatywny stosunek. W przeciwieństwie do większości kobiet, zamiast się nimi zachwycać, boję się, że je skrzywdzę lub nie zrozumiem, czego właściwie ode mnie chcą, co skończy się nieustającym płaczem. Być może ma na to wpływ fakt, że z dziećmi wcale nie mam do czynienia i nie miałam okazji się wdrożyć. Dlaczego jednak o tym piszę? Otóż, jestem zmuszona przyznać, że Knausgård odrobinę przekonał mnie do macierzyństwa. Pokazując czym jest niezwykła więź miedzy dzieckiem a rodzicem, pisarz trafia do serc czytelników i zaskakuje niezwykłą szczerością. Sytuacja Karla Ovego nie jest łatwa - sam musi opiekować się czwórką dzieci, z których najmłodsze jest jeszcze niemowlęciem. Zajmuje się również żoną, niezdolną do wstania z łóżka. Nie tego spodziewamy się po pisarzu odnoszącym sukcesy na całym świecie. On jednak daje radę, choć nie jest ojcem idealnym. Wydaje mi się wręcz antytezą perfekcyjnych mamusiek z forów i blogów. Bowiem Knausgård przyznaje się do tego, że zdarzyło mu się zapomnieć butelki, zostawia niemowlę same w ogrodzie, a także nie zawsze potrafi zabezpieczyć wszystkie jego potrzeby. Dzięki tym drobnym błędom jest jednak autentyczny. Owszem, pisarz ten po napisaniu "Mojej walki" ma całkiem dużą wprawę w publicznym przyznawaniu się do błędów i kompromitujących sytuacji z własnego życia. Jednak porażki w wychowaniu dzieci zarówno u nas, jak i w Skandynawii są oceniane dużo bardziej krytycznie niż wszystkie inne ludzkie błędy. Jeśli nie wierzycie, przeczytajcie o wizycie Knausgårda w urzędzie zajmującym się opieką nad dziećmi. Jednak między tymi niedociągnięciami widać coś niezwykłego - wspaniałą wieź miedzy ojcem i jego potomstwem. Przywiązanie i miłość, budowane jeszcze w okresie prenatalnym, rozwijające się podczas codziennej opieki i licznych wspólnych chwil. Owszem, nie jest łatwo, jednak Knausgård nauczył się odnajdywać piękno w chwilach spędzanych wspólnie ze swoją gromadką, a także przełamywać swój własny egoizm, aby jego dzieciom żyło się jak najlepiej i by czuły, jak bardzo ważne są dla swojego ojca. Karl Ove napisał tę książkę dla córki, ponieważ chciał jej pokazać, że ulotne chwile spędzane razem są najpiękniejsze, a dzieciństwo, naznaczone szczególnym sentymentem, jest dla nas podstawą całego późniejszego życia. I dał jej przez to jeden z najwspanialszych prezentów.
Czy muszę jeszcze kogokolwiek przekonywać, że warto czytać Knausgårda? Mam nadzieję, że nie. Zapewniam jednak, że pisarz ten w swoich książkach pokazuje nam codzienność w taki sposób, że aż chce się ją przeżywać. "Wiosna" jest tego szczególnym przykładem. Bowiem w historii człowieka postawionego w sytuacji podbramkowej znajdujemy więcej nadziei niż bólu i żalu. Więcej poświęcenia niż rezygnacji. Więcej miłości niż strachu, "Wiosnę" polecam każdemu, kto chce docenić więź między dziećmi i ojcem, a także tym, którzy pragną dostrzec nadzieję tam, gdzie może jej brakować.

wtorek, 14 marca 2017

O ewolucji pisarki, czyli "Jak zmieniałam zdanie" Zadie Smith

Z.Smith, "Jak zmieniałam zdanie", tłumaczenie A.Pokojska, Wydawnictwo Znak, 2010.
Uwielbiam Zadie Smith. Mój czytelniczo-pisarski związek z tą autorką powstał przypadkowo, kiedy podczas długich wakacji między maturą a studiami swoją okładką w bibliotece przyciągnął mnie "Łowca autografów". Do dziś dziękuję wydawcom za wybranie tak jaskrawego koloru do tego wydania, bo inaczej nigdy nie trafiłabym na jedną z moich ulubionych pisarek. W tamte wakacje połknęłam wszystkie dostępne książki Zadie Smith. "N-W" czytałam później w oryginale, z utęsknieniem czekam na tłumaczenie "Swing time", ale nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z esejami tej autorki. Jednak i one trafiły do mnie przypadkiem. I również zachwyciły.
"Jak zmieniałam zdanie" to zbiór krótkich tekstów Zadie Smith zbieranych przez lata i pisanych, głównie, na zlecenie różnych czasopism. Znajdują się tam również spisane przemówienia wygłaszane na uniwersytetach czy w bibliotekach. Całość dzieli się na pięć części: CZYTANIE, BYCIE, PATRZENIE, CZUCIE i PAMIĘTANIE, które łączą motywy przewodnie tekstów. A opowiadają one o przeróżnych aspektach życia, przede wszystkim jednak o literaturze, kulturze i sytuacjach społeczno-socjologicznych. Zadie Smith opowiada w większości o postaciach wybitnych, o których chcę się czytać, i które chce się analizować. Jako przykład mogę wspomnieć Barthes'a, Nabokowa, Kafkę, Viscontiego, Hepburn czy Garbo.
Przyznam, że czytając "Jak zmieniałam zdanie" czułam się jak na studiach (polonistycznych). Jednak nie było to żmudne przebijanie się przez tekst krytyczno-literacki napisany niezrozumiałym językiem i naszpikowany pojęciami, które normalnego człowieka przyprawiają o chęć ucieczki. Eseje Zadie Smith przypominały mi te piękne momenty, kiedy między górą nazbyt skodyfikowanych tekstów odnajdywałam ten prostszy w budowie, barwniejszy i jednocześnie inspirujący, zachęcający do dalszych refleksji. Oczywiście w zbiorze tym znajdą się lepsze i gorsze fragmenty. Z trudnością czytałam teksty nawiązujące do książek Davida Fostera Wallace'a, którego twórczości jeszcze nie znam (choć przyznaję, że jego "Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi" znajdują się na mojej liście "do przeczytania" od kiedy tylko przetłumaczono je na język polski). Jednak zachwycona byłam dywagacjami na temat Franza Kafki, a także zestawieniem Katherine Hepburn z Gretą Garbo. Muszę przyznać, że PATRZENIE uznaję za moją ulubioną część tego zbioru. Smith nie tylko opowiada tam o fascynujących ją twórcach, ale, chociażby, na podstawie filmu Viscontiego analizuje rolę kobiety na ekranie i w przemyśle filmowym. W tym rozdziale mamy też do czynienia ze zderzeniem ambitnej pisarki, gustującej w starych filmach, z seansami w multipleksie, gdzie najpopularniejsze są płytkie komedie romantyczne. Trudno opisywać każdy z tematów, jaki porusza Zadie Smith, szczególnie, że w jednym eseju czasami znajduje się ich kilka. Zapewniam jednak, że całość stanowi spójną, intelektualną przygodę, którą warto przeżyć. Jednak "Jak zmieniałam zdanie" ukazuje nam coś jeszcze. Smith zadebiutowała w wieku dwudziestu pięciu lat i została, słusznie zresztą, od razu doceniona przez krytyków i czytelników. Eseje, znajdujące się w tym zbiorze zostały wydane dziesięć lat po debiucie tej autorki, jednak pisane były na przestrzeni lat. I muszę przyznać, że pojawiająca się stopniowo dojrzałość pisarska jest tutaj wisienką na torcie. Czytelnik może zauważyć czającą się w niektórych tekstach młodzieńczą naiwność, której Smith wyzbywa się wraz z wiekiem. Dlatego naprawdę warto zwrócić uwagę na daty powstania konkretnych tekstów.
Podsumowując - jeśli lubicie Zadie Smith sięgajcie po jej eseje, a jeśli lubicie eseje sięgajcie po te napisane przez Zadie Smith. Pisarka ta, jak zwykle zresztą, nie rozczarowuje i daje swoim czytelnikom możliwość rozkoszowania się eseistycznym kunsztem. I choć czasami wydaje mi się, że tego typu zbiory to typowe zapychanie dziur między wydawaniem kolejnych książek, muszę przyznać, że "Jak zmieniałam zdanie" to pełnoprawna publikacja, którą naprawdę warto przeczytać.

niedziela, 5 marca 2017

Norweski klasyk, czyli "Głód" Knuta Hamsuna

K.Hamsun, "Głód", przełożył F.Mirandola, Wydawnictwo Poznańskie, 1974.
Przyznam się bez bicia, że książkę Knuta Hamsuna przeczytałam przez Knausgårda czy też dzięki Knausgårdowi. Bowiem mój pisarski idol w "Mojej walce" bardzo często nawiązywał do twórczości norweskiego noblisty, zachwycając się "Głodem" minimum kilka razy w każdym tomie. Nie miałam wyjścia - musiałam sama zapoznać się z tą lekturą.
"Głód" to historia młodego mężczyzny z Christianii (dzisiejszego Oslo), który zarabia na życie pisaniem tekstów do gazet. Pod koniec XIX wieku wydaje się to być jeszcze bardziej nieopłacalne niż dzisiaj, więc główny bohater często wydaje ostatnie ore, a następnie włóczy się po ulicach, próbując zapomnieć o pustym żołądku. Oczywiście stara się też znaleźć jakiekolwiek źródło gotówki. Największym jego problemem jest jednak to, że nie potrafi zaakceptować swojej sytuacji przez co zdobyte pieniądze nigdy nie starczają mu na długo.
Podczas czytania "Głodu" po głowie chodziła mi jedna myśl - to prawie Dostojewski, ale "prawie" robi tutaj wielką różnicę. Okazuje się, że nie było to tylko wrażenie - Hamsun pisał swoją powieść będąc zafascynowanym "Zbrodnią i karą". Zaowocowało to podobieństwami w treści. Jednak, o ile powieść norweskiego pisarza może być uznana za bardzo dobrą, kiedy patrzymy na nią z ogólnej perspektywy, w porównaniu z arcydziełem Dostojewskiego, wypada średnio. Porusza podobne wątki, bohaterowie mają takie same ideały, ale "Głód" zdaje się być jedynie wycinkiem historii. Nie zmienia to jednak faktu, że czytało się go z przejmującą przyjemnością. Losy człowieka, który stara się zachować resztki człowieczeństwa, godności i honoru w sytuacji niepozwalającej na zaspokojenie podstawowych potrzeb życiowych, są przejmujące. Jego wewnętrzne zmagania i konflikty, choć trudno je sobie wyobrazić, przesuwają granice człowieczeństwa. Co bowiem można zrobić, żeby zaspokoić głód? Utrzymać dach nad głową? Jak bardzo można dać się upokorzyć dla garści drobniaków? I jak długo można żywić nadzieję, że jeszcze będzie lepiej? Bohater "Głodu" ma szczęście. Kiedy dochodzi do granicy człowieczeństwa coś lub ktoś ratuje go z opresji. Nie potrafi jednak tego uszanować, zdaje się być pozbawiony rozsądku i umiejętności planowania, przez co bywa dla czytelnika zwyczajnie irytujący. I choć wiem, że współczesnemu Europejczykowi trudno wczuć się w sytuację ludzi umierających z głodu, historia przedstawiona w powieści Hamsuna jest zatrważająco autentyczna.
"Głód" nie jest łatwą powieścią, ale jak niemal każda książka, która przetrwała swoje czasy, warta jest przeczytania. Co prawda, to nie Dostojewski, ale ile utworów może pozytywnie przejść przez porównanie z ideałem? A "Głodowi", będącemu debiutem Hamsuna, prawie się to udało. Polecam.

czwartek, 2 marca 2017

Strach czai się wśród drzew, czyli "Gałęziste" Artura Urbanowicza

A.Urbanowicz, "Gałęziste", Wydawnictwo Novae Res, 2016.

Po przeczytaniu tej książki już nigdy nie wejdę do lasu. Co prawda, jak na typowego, wielkomiejskiego alergika przystało, na łono przyrody zazwyczaj mi się nie śpieszy, ale to co do niedawna kojarzyło mi się wyłącznie z nadmierną ilością insektów i alergenów, teraz wzbudza we mnie znacznie większy niepokój, żeby nie powiedzieć strach. To chyba dowód na to, że debiutancka powieść Artura Urbanowicza - "Gałęziste" jest wystarczająco emocjonująca, by nazwać ją thrillerem. Dodam, że na moje odczucia nie wpłynął jednie fakt, iż czytałam tę książkę nocami...
"Gałęziste" to opowieść o parze studentów, którzy postanawiają podratować swój związek podczas wielkanocnego wyjazdu na Suwalszczyznę. Jednak od samego początku wszystko się sypie. Już w drodze cierpiący na cukrzycę chłopak dostaje hipoglikemii podczas prowadzenia samochodu. Potem okazuje się, że gospodarstwo agroturystyczne, w którym zamówili nocleg jest zamknięte na cztery spusty i w związku z tym muszą przenieść się do pokoju w małej, nikomu nieznanej wiosce w środku lasu. Jakby tego było mało ich nowej gospodyni, skądinąd bardzo miłej, młodej kobiecie, właśnie umarł dziadek, a jego zwłoki leżą w sypialni na parterze. A to dopiero początek przerażającej spirali zdarzeń, w której główną rolę odgrywa las.
Urbanowicz w swojej książce igra z ludzkimi lękami. Zgubiliście się kiedyś w lesie? W takim miejscu chwila dezorientacji wydaje się godziną. A co by było, gdyby las mylił ścieżki i robił wszystko, byśmy nie mogli się z niego wydostać? I jednocześnie na drodze zagubionych stawiał przeszkody, których grozę trudno sobie wyobrazić? Brzmi przerażająco. Tymczasem główni bohaterowie: Karolina i Tomek od samego początku osaczani są przez coś, czego nie da się racjonalnie wytłumaczyć. I każde z nich wyjaśnia to sobie na swój sposób. Czemu? Bo trudno wyobrazić sobie bardziej niedobraną parę. Drobniutka kobietka i wielki mężczyzna, gorliwa i pobożna katoliczka i ateista, dziewczyna skupiona na emocjach i chłodny analityk. Nietrudno uwierzyć, że nie mogą się dogadać. Jednak patrząc na nich z perspektywy czytelnika muszę przyznać, że o ile chłopak, mimo paru upadków, daje się lubić, o tyle dziewczynę poświęciłabym wszystkim leśnym potworom już po pierwszych kilkunastu stronach książki. Karolina pozuje na empatyczną przyszłą panią psycholog, ale tak naprawdę jest zapatrzoną w siebie, przekonaną o własnej wyższości, "bardziej papieską niż sam papież" hipokrytką, dla której religijność jest ważna tak długo, jak nie znajduje dostatecznego powodu do złamania zasad. Także współżyciu przed ślubem mówi nie, ale kiedy koleżanka, na której opinii jej zależy zaprasza ją na imprezę w Wielki Piątek, jakoś się ugina. A to tylko jeden z jej "grzeszków". Jej chłopak jest dla niej jednak dostateczną przeciwwagą, która sprawia, że ta irytująca dziewucha nie niszczy fabuły. I choć trudno pisać o pozostałych bohaterach bez zdradzania szczegółów całej historii, mogę wspomnieć, że ich różnorodny wachlarz wywarł na mnie bardzo dobre wrażenie.
"Gałęziste" charakteryzuje się także osobliwą narracją. Książka pisana jest w dużej mierze językiem potocznym. Jest to jednak zabieg celowy i w powieści gatunkowej nie przeszkadza. Raczej pozwala nam zrozumieć myśli i niepokoje bohaterów, ponieważ większość zdarzeń poznajemy właśnie z perspektywy Karoliny i Tomasza. A to tylko wzmaga niepokój podczas nocnej lektury.
"Gałęziste" to całkiem niezły thriller. Owszem, nie jest to książka idealna, ale jako wciągająca powieść z dreszczykiem sprawdza się znakomicie. Jest nieprzewidywalna, nie pozwala na spokojne zrobienie sobie przerwy między rozdziałami, a zakończeniem zwala z nóg. Przyznam, że jest ono chyba najlepszą częścią całości i naprawdę warto oddać się lekturze na te 458 stron, żeby je poznać. A jeśli to nie są wystarczające argumenty, by sięgnąć po "Gałęziste" - pomyślcie o przyrodzie - będzie jej dużo lepiej, kiedy większość czytelników zacznie unikać lasów i zostanie w bezpiecznym, spokojnym domu...


Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję autorowi, panu Arturowi Urbanowiczowi.