Do tej pory nie opublikowałam na tym blogu ani jednego tekstu, który w mniejszym lub większym stopniu nie spełniałby wymogów recenzji. Jednak zawsze jest ten pierwszy raz. Szczególnie, że dopadła mnie inspiracja. Otóż, w zeszły weekend zabrałam z domu rodzinnego resztki moich rzeczy, w tym, zbierane przez lata książki i zaczęłam się zastanawiać, jak moje wczesne lektury wpłynęły na to, że zostałam książkoholikiem. Zapraszam do przeczytania moich wynurzeń. Zapewniam, że będą pełne zawstydzających lektur.
Trudno mi powiedzieć, jakie były moje pierwsze lektury. Babcia opowiadała mi głównie autorskie bajki, a z wczesnego dzieciństwa pamiętam małe, ilustrowane książeczki o Muminkach, dwie grube książki pełne baśni, posklejane wydanie "Lokomotywy" Tuwima i "Piotrusia Pana" o wielkim formacie. Także początki nie były najgorsze. Jednocześnie szkoła, jak każdemu, rzucała mi kłody pod nogi. Moją lekturą obowiązkową w pierwszej klasie była jakaś książeczka o kózce czy też owieczce, która była straszna! Pamiętam jedynie, że owo zwierzę lizało sól i było piekielnie nudne. Dzisiaj nie potrafię nawet znaleźć tytułu czy autora tego wątpliwego dzieła, a szkoda, bo zrobiłabym wszystko, żeby moje hipotetyczne dzieci nawet przypadkiem nie tknęły tej publikacji. Pomyśleć, że gdybym uwierzyła, że tak właśnie wygląda czytanie, dzisiaj, zamiast kupować książkę za książką, gapiłabym się na wątpliwej jakości programy telewizyjne. Na szczęście honor lektur szkolnych uratowała "Karolcia" Marii Kruger. Potem zaczęła się huśtawka - nienawidziłam "Doktora Dolittle i jego zwierząt", ale uwielbiałam, na przykład, "Akademię Pana Kleksa". Tę ostatnią czytałam nawet kilka razy. Niestety, wraz z wiekiem, narzucona mi przez szkołę lista czytelnicza zaczęła oddalać mnie od książek, więc zaczęłam czytać też na własną rękę. I nie zawsze były to najambitniejsze pozycje.
Oczywiście, znam "Jeżycjadę" Małgorzaty Musierowicz. Przeczytałam całkiem sporo książek z tej serii i dałam się wciągnąć, choć przyznaję, że nie wszystkie do końca mi odpowiadały. Być może miał na to wpływ fakt, że rodzina Borejków żyła w trochę innych czasach niż ja i stanowczo w dużo większym mieście niż ja wówczas (już wtedy im tego zazdrościłam). Potem jednak odnalazłam serię, która dużo bardziej odbiegała od moich małomiasteczkowych realiów, ale też wciągnęła mnie całkowicie. Przynajmniej na tyle, aby przeczytać wszystkie dostępne w bibliotece części podczas jednych wakacji. Uwaga, uwaga, rumieniec wstydu, chodzi o "Beverly Hills 90210". Tak, to nie tylko serial, były też książki. Oczywiście, napisane na podstawie scenariusza. I choć przypuszczam, że duży wpływ na moje zainteresowanie tą serią miał fakt emisji serialu przez TVN, nie żałuję, że po nią sięgnęłam. Ponieważ przy tych książkach nauczyłam się przeżywać wydarzenia razem z bohaterami i zarywać noce tylko po to, żeby dowiedzieć się, co jest dalej.
Przyszedł czas, aby napisać o tym, czego wszyscy prawdopodobnie się spodziewają - tak, czytałam "Harry'ego Pottera" J.K.Rowling. Tylko, że nie po kolei i każdy tom po kilka razy. No i obsesyjnie czekałam na wydanie kolejnych części. Mam jednak wrażenie, że właśnie te książki zrobiły ze mnie książkoholika, ponieważ właśnie dzięki nim sięgałam po kolejne lektury - "Władcę Pierścieni" Tolkiena, czy "Wiedźmina" Sapkowskiego. Tego ostatniego przeczytałam w stanowczo zbyt młodym wieku. Jednak te książki dały mi siłę, by pokochać literaturę w czasach, kiedy szkoła robiła wszystko, aby mi ją obrzydzić. Weźmy jako przykład "Krzyżaków" Sienkiewicza - czy istnieje lepszy sposób, aby zrobić z dzieciaków wtórnych analfabetów, niż zmusić ich do czytania tej książki? Już nie chodzi o to, że jest historycznie niewiarygodna, ale o to, że przez siermiężny język na wierzch wybija się tylko nuda. I choć zdaje sobie sprawę z tego, że być może przeczyta ten tekst jakiś wielbiciel Zbyszka i Jagienki, przyznaję otwarcie, że przez cały czas, jaki przeznaczono na czytanie tego wątpliwego dzieła przy każdej okazji prowadziłam dyskusję z polonistką na temat beznadziejności tej lektury. A kiedy, mimo protestów, musiałam się z nią zmierzyć, w charakterystyce Zbyszka z Bogdańca podkreśliłam jego analfabetyzm jako cechę sprawiającą, iż nie jest bohaterem wartym naśladowania. I choć dziś zdaję sobie sprawę z tego, jakim kuriozum było moje posunięcie, nadal się go nie wstydzę. Szczególnie, że w momencie, w którym szkoła miała mnie zachęcić do czytania przy pomocy lektury z poza kanonu, zaproponowano mi "Alchemika" Paulo Coehlo.
Mam jednak na koncie książki, które czytałam wiele razy i których powinnam się wstydzić niemal tak jak tego, że pod przymusem przeczytałam "Alchemika". Otóż moją ulubioną serią z czasów nastoletnich był "Pamiętnik księżniczki" Meg Cabot. I tak, przyznaję, nie są to powieści najwyższych lotów, ale naprawdę potrafią zaciekawić młodą dziewczynę. A pamiętajmy, że wysyp książek dla gimnazjalistek i z gatunku young adult rozpoczął się w czasach, kiedy ja już nastolatką nie byłam. Nie zmienia to faktu, że powieści Cabot naprawdę spełniły swoją rolę, mobilizując mnie do połykania liter w ekspresowym tempie. I to dużo bardziej niż książki, do których zmuszali mnie nauczyciele. Przyznam nawet, że już jako dwudziestolatka kupiłam sobie ostatni tom serii, żeby dowiedzieć się, jak zakończyła się historia księżniczki Mii.
Jest jeszcze jeden epizod mojej literackiej historii, o którym warto wspomnieć - moja wampiryczna obsesja. Otóż pewnego dnia TVN postanowił wyemitować film "Wywiad z wampirem", a ja, zanim zmuszono mnie do pójścia spać, obejrzałam połowę i wpadłam. Od tego czasu zamiast lektur szkolnych czytałam książki Anne Rice ("Zmierzchu" jeszcze wtedy nie było i dobrze, bo pewnie wróciłabym do Żeromskiego). I nie żałuję. Fantastyka nauczyła mnie czytać dla przyjemności. A przeczytałam jej swego czasu całą masę i to nie tylko tej, nawiązującej do wampirów. Teraz patrzę na nią z większym dystansem, ale nadal stanowi jakieś dziesięć procent moich lektur. W końcu to opowieści, które w nieco baśniowy sposób (i to w stylu oryginalnych baśni braci Grimm) opowiadają historie o prawdziwych ludzkich dramatach. A przede wszystkim albo robią to w sposób niesamowicie wręcz epicki, albo z humorem.
A teraz wyznanie, którego jako polonistka nie powinnam poczynić. W liceum nie przeczytałam prawie ani jednej lektury, bo nie chciałam. Oczywiście niemal wszystkie nadrobiłam na studiach, ale nie uważam, żebym coś straciła. Po pierwsze - licealista nie jest w stanie docenić literatury, którą każą mu czytać, a po drugie - przymusowe poznawanie dzieł, nie będących w stanie porwać młodego człowieka sprawia, że w Polsce przynajmniej jedną książkę rocznie czyta zaledwie trzydzieści siedem procent obywateli. Oszczędziłam sobie tej męki w niewłaściwym czasie i w zeszłym roku miałam na koncie ponad sto sześćdziesiąt pozycji.
Jednak do czego prowadzi ten wywód? Do tego, że lektury szkolne zniechęcają do czytania? Niekoniecznie, w końcu to "oczywista oczywistość". Opisałam swoje czytelnicze przygody z czasów, kiedy nawet prawo nie uznawało mnie jeszcze za dorosłą, żeby wyartykułować jedno przesłanie - nie ważne co czyta się za młodu, ważne aby znaleźć coś, co nas interesuje i wyrobi w nas nawyk sięgania po lekturę, głód książki. W wieku nastu lat można łaknąć "Pamiętników księżniczki", "Beverly Hills" a nawet Paulo Coehlo. Z wiekiem gust nam się wyrobi, będziemy sięgać po coraz lepsze książki, przygotujemy się na to, by je rozumieć i nauczymy się czerpać z nich przyjemność. Ponieważ czytanie właśnie tym jest. Owszem, są gorsze i lepsze lektury, ale jeśli od czasu do czasu przeczytamy coś złego, ale sprawiającego nam przyjemność, nic się nie stanie. Z pozycji na pozycję nasz gust się wyrabia, dorastamy, potrzebujemy czegoś innego, znajdujemy nowe, najczęściej coraz to lepsze lektury. Poza tym mamy bibliotekarzy i bibliotekarki, czasopisma literackie i blogerów, którzy polecą nam książki, które naprawdę mogą się spodobać. W końcu w czytaniu chodzi o to, aby odnaleźć własną ścieżkę. I czytać, czytać, czytać....
A Wy macie jakieś książki z młodości, które zmieniły Wasze czytelnicze życie? Ukochane pozycje? Znienawidzone lektury? A może macie inne zdanie na temat tego, jaki wpływ mają nasze młodociane lektury na późniejszą czytelniczą drogę? Chętnie poznam Wasze opinie :)