poniedziałek, 29 maja 2017

O próbie wyśledzenia nieprzewidywalnego, czyli "Gdzie jesteś, Leno?" Joanny Opiat-Bojarskiej

J. Opiat-Bojarska, "Gdzie jesteś, Leno?", Wydawnictwo Replika, 2013.
Są takie sprawy, którymi żyje cała Polska. Tajemnicze zaginięcia ludzi, którzy w jednej chwili bawią się na imprezie, a po kilku minutach znikają bez śladu. O ilu takich sprawach słyszeliśmy w mediach w ostatnich latach? Trudno zliczyć. Lecz, czy zastanawialiście się kiedyś, jak takie śledztwo wygląda od środka? Jak czują się bliscy zaginionego? I ile tak naprawdę śledczy są w stanie przewidzieć i wydedukować? Możecie się tego dowiedzieć z powieści Joanny Opiat-Bojarskiej - "Gdzie jesteś, Leno?"
Lena Pietrzak, pochodząca z zamożnej rodziny studentka anglistyki, imprezuje z paczą przyjaciół w jednym z poznańskich klubów. W pewnej chwili postanawia iść do domu i znika bez śladu. Jej matka zgłasza się na policje i robi wszystko, by wszczęto śledztwo. Policjanci Burzyński i Majewski, którzy nie do końca potrafią się ze sobą dogadać, wykorzystują wszystkie swoje umiejętności by odnaleźć Lenę. Okazuje się jednak, że pozornie sielankowe życie dziewczyny, jest dużo bardziej skomplikowane, niż wydaje się na pierwszy rzut oka. A jej bliscy, mają stanowczo zbyt wiele tajemnic. Mimo ich rozwikływania, każdy trop zdaje się być ślepy.
"Gdzie jesteś, Leno?" to precyzyjnie skonstruowana powieść, w której każdy element zdaje się być na swoim miejscu. Wątki wiążą się, tworząc spójną intrygę, a każdy nowy trop, zmienia nasz sposób myślenia o sprawie. Atutem książki jest jej temat. Zniknięcia są przecież znacznie mniej oklepane niż morderstwa. Już na początku dowiadujemy się, że nie tak łatwo jest zmusić policję do poszukiwania osoby zaginionej, ponieważ służby ograniczają się zazwyczaj do umieszczenia danych w bazie. Dopiero zagrożenie życia, czy skłonności samobójcze mogą sprawić, że śledczy na dobre wezmą się do pracy. Autorka zestawia ze sobą dwóch, skrajnie różnych policjantów. Komisarz Burzyński to pracoholik, który mimo pretensji rodziny, nie umie oderwać się od śledztwa. Natomiast jego nowy partner, chrześniak policyjnej szychy, posterunkowy Majewski, widzi się wyłącznie na stanowisku kierowniczym, dlatego poszukiwania zaginionej traktuje po macoszemu. Współpraca tej dwójki generuje duże pokłady dobrze zaaranżowanego humoru, który pojawia się także przy okazji kilku innych wątków. Jednak na poszukiwania Leny nie patrzymy jedynie z punktu widzenia policjantów, ale i jej matki - zamożnej kobiety sukcesu, nieprzyzwyczajonej do porażek. Tkwi ona w nieustannym stanie zawieszenia. Nie wie, czy jej córka żyje, czy da się ją jeszcze uratować, czy powinna porzucić nadzieję. Póki nie ma ciała, nie ma pewności. Lecz nawet tak skrajna sytuacja nie może zmusić kobiety do wyjawienia mrocznych sekretów z przeszłości, które mogą mieć wpływ na zaginięcie jej jedynej córki. Z kolei wśród przyjaciół Leny można zauważyć przerażającą obojętność. Jakby młode, beztroskie pokolenie nie potrafiło do końca zrozumieć, że mogą stracić kogoś bliskiego. Najlepsza (ponoć) przyjaciółka dziewczyny nie odbiera telefonu przez kilka dni, a potem bardziej skupia się na egzaminie niż na poszukiwaniach Leny. Chłopak zaginionej, znika i jeden z tropów wskazuje na to, że ma coś wspólnego z całą tą dziwną historią. Lektura powieści Opiat-Bojarskiej wzbudza w czytelniku odrobinę frustracji, ale wydaje się to zabiegiem zamierzonym. Bowiem zgodnie z zapowiedziami na okładce, wszystkie tropy prowadzą donikąd, i choć opowieść składa się w całość niczym idealna układanka, czegoś zawsze brakuje - rozwiązania. Czytelnik je poznaje, ale jest ono tak zaskakujące i nieschematyczne, że chyba nie da się go przewidzieć na podstawie znanych nam poszlak. 
Opiat-Bojarska po raz kolejny stworzyła precyzyjnie zarysowaną intrygę. "Gdzie jesteś, Leno?" porusza ciekawe wątki społeczne, a także przedstawia temat zaginięć, zwykle niedoceniany w powieściach sensacyjnych czy kryminalnych. Książka ta jest zagadką, którą naprawdę chce się rozwiązać. 

czwartek, 25 maja 2017

Ironiczna opowieść o zanikaniu zasad, czyli "Balladyny i romanse" Ignacego Karpowicza

I.Karpowicz, "Balladyny i romanse", Wydawnictwo Literackie, 2010.

Co by się stało, gdyby bogowie musieli zstąpić na Ziemię? I to wszyscy bogowie, jacy kiedykolwiek pojawili się wśród ludzkich wierzeń. Łącznie z Elvisem i innymi bożyszczami tłumów. Jeśli chcecie się przekonać, jak mogłoby wyglądać takie zstąpienie i jak może ono wpłynąć na życie zwykłych śmiertelników, zajrzyjcie do "Balladyn i romansów" Ignacego Karpowicza. Pisarz dostał za tę książkę Paszport Polityki, co samo w sobie jest całkiem niezłą rekomendacją.
Karpowicz w swojej powieści opisuje dwa światy - Warszawę z punktu widzenia kilku luźno związanych ze sobą mieszkańców oraz rodzaj niebios, zamieszkanych przez wszystkie możliwe bóstwa i bożyszcza. Życie tych w tych dwóch przestrzeniach z dnia na dzień zaczyna się przeplatać. Zwykłe, nudne żywoty zmieniają się nieoczekiwanie, zasady się zacierają, a kiedy bogowie schodzą na Ziemię, Warszawa, jaką znamy, zamienia się w nieprzewidywalny rollercoaster wydarzeń.
"Balladyny i romanse" mają tak rozległą fabułę, że trudno ująć ją w krótkim opisie. Licznych bohaterów łączy jednak jedno - ich losy zostały opisane w sposób ironiczny, zmieniający powieść w tragikomiczną farsę. Jednak niczego jej to nie ujmuje. "Balladyny i romanse" to majstersztyk, dekonstruujący świat naszych wierzeń i moralności. Bowiem od samego początku mamy do czynienia z bohaterami, którzy nie do końca przestrzegają zasad ogólnie pojętej przyzwoitości. Stara panna i dziewica wplątuje się w dziwną, podszytą zauroczeniem, sytuację w nastoletnim dresiarzem. Jej bratanica, studentka oddaje się przygodom seksualnym z udziałem nieletnich. A pewien wykładowca akademicki na czas nieobecności żony zamyka się w mieszkaniu, gdzie głównie pije piwo i oddaje się masturbacji. O tempora, o mores! Co się dzieje z tymi ludźmi? Zapewniam, że po zejściu na Ziemię bogów, będzie jeszcze gorzej. Karpowicz raczy nas historią o upadku moralności. O tym, że impuls doprowadza nas do przekraczania własnych granic. Nie jest to jednak krytyka. Owszem, autor wbija nam szpilę, ale zauważa, że konsekwencje zdarzeń, nie są jednoznacznie negatywne. Drugą kwestią są wierzenia. Do świata bogów trafiają bowiem wszyscy ci, których czciła ludzkość. Dlatego też, oprócz bóstw wszelkich religii, możemy tam znaleźć postaci z książek (głównie lektur szkolnych i klasyków), a także wszelkiego rodzaju artystów i celebrytów. Jednak na dobrą sprawę każdy z nich jest cały czas w jakiś sposób połączony z Ziemią. Część, jak Balladyna, marzy o śmiertelności, inni, jak Jezus, są z ludzkim światem niezwykle związani ze względu na aktywność wyznawców, a jeszcze inni rozkręcili wśród ludzi interes, jak Nike, produkująca odzież i obuwie sportowe sygnowane swoim imieniem. Początkowo Ziemia jest dla bogów igraszką. Zejście na nią, próbą odnalezienia sensu i człowieczeństwa. Kiedy jednak stają przed wyborem albo Ziemia albo nieboskłon, bez możliwości powrotu, zaskakująca ich ilość wybiera śmiertelne życie. Niebo stworzone przez Karpowicza wiele mówi o naszej religijności. O tym, że kult nie dotyczy tylko tych, których mamy na myśli, wpisując coś w rubrykę "wyznanie". A modlitwy są dziś rzadsze niż kult podrzędnych gwiazdek. W końcu do takiego nieba dostałby się nawet podrzędny discopolowiec. "Balladyny i romanse" mówią też coś nieco o Polsce - kraju z promocji. W końcu nikt by tutaj nie przyjechał, gdyby było go stać na coś innego. Bowiem dla bogów Polska to szczyt zaściankowości i zacofania. Właśnie dlatego są tak zaskoczeni, kiedy w katolickim kraju spotykają ludzi, łamiących zasady moralne z niezwykłą wręcz łatwością.
Karpowicz napisał bardzo dobrą powieść, słusznie wychwalaną i nagradzaną. Cieszę się, że udało mi się ją nadrobić. Ta przepełniona specyficznym humorem lektura całkowicie trafiła w mój gust. I, choć może jest odrobinę kontrowersyjna, ostre sądy łagodzi intelektualnymi smaczkami. Naprawdę warto ją przeczytać.

wtorek, 23 maja 2017

"Rok potopu" Margaret Atwood, czyli kilka słów o religii w obliczu katastrofy

M.Atwood, "Rok potopu", tłumaczenie M. Michalski, Wydawnictwo Prószyński i Spółka, 2017.

Margaret Atwood zachwyciła mnie niedawno pierwszym tomem trylogii MaddAddam. Dlatego też nie zwlekałam z sięgnięciem po kolejny. Nie rozczarowałam się. "Rok Potopu", przedstawiający historię innych bohaterów, którzy tak jak Jimmy z "Oryksa i Derkacza" przeżyli zarazę, zachwyca i wprowadza nas w świat ekosekt i nocnych klubów, które są sobie bliższe, niż może się wydawać.
"Rok potopu" to historia opowiadana z perspektywy dwóch bohaterek. Toby, członkini sekty Bożych Ogrodników, ukrywa się w luksusowym spa, w którym pracowała. Za pożywienie służą jej zrobione wcześniej zapasy i wybrane przez tę znającą się na ziołach kobietę, organiczne kremy. W kapsule do kwarantanny w jednym z nocnych klubów siedzi Ren. Dziewczyna jest tam uwięziona i nie ma pewności, czy jej przyjaciółka - Amanda, jedyna osoba, która może ją uwolnić, jeszcze żyje. A zapasy jedzenia kurczą się z dnia na dzień. Obie kobiety nie tylko opowiadają nam historię swoich zmagań w czasach postapokaliptycznych, ale także nawiązują do przeszłości, która niejednokrotnie je złączyła.
Jeśli myślicie, że "Oryks i Derkacz" to majstersztyk, sięgnijcie po "Rok potopu". Jest jeszcze lepiej. Przyznam szczerze, że trochę boję się przeczytać "MaddAddama", którego mam już na półce, bo jeśli tendencja wzrostowa się utrzyma, połknę tę książkę w jedną noc. W drugim tomie swojej trylogii Atwood prezentuje nam życie ludzi spoza zamkniętych kompleksów dla bogatych naukowców. Okazuje się, że choć plebsopolie nie są tak straszne, jak w opowieściach Jimmy'ego z pierwszego tomu, przemoc, ubóstwo i demoralizacja są w nich na porzątku dziennym. W takim właśnie środowisku dorastała starsza z bohaterek - Toby. Kobieta, po stracie matki i ojca, pracowała w najpodlejszym z miejsc, by przetrwać. Kiedy jej życie stało się nieustającym pasmem udręk, znalazła schronienie w siedzibie sekty, łączącej ekologię z chrześcijaństwem. Nie wierzyła im, ale w ich towarzystwie czuła się bezpieczna. Przeszła tyle, by za owe bezpieczeństwo przehandlować wolność i przekonania. Wykorzystała swoją wiedzę, by polepszyć sytuację życiową. Znalazła przyjaciół, straciła ich i z zadziwieniem stwierdziła, że sekta zapowiadająca potop bez wody, miała rację. Toby jest niezwykłym przykładem człowieka, który bez względu na okoliczności, zawsze wypłynie na powierzchnię. Przez całe życie walczy, rzadko zdarza jej się wygrać, ale zawsze udaje jej się przeżyć, ponieważ twardo stoi na ziemi. Ren jest jej przeciwieństwem - wieczna kukiełka, wieczna ofiara, wiecznie niekochana. Za wszelką cenę szuka pomocy i poczucia bezpieczeństwa. Klub ze striptizem, wbrew pozorom, jej je dawał. Poprzez ułudę bycia potrzebną, niezastąpioną, członkinią pararodziny. Kiedyś czymś takim była dla niej sekta. Ta sama, do której należała Toby. Tam znalazła ludzi bliższych i bardziej opiekuńczych niż jej rodzona matka. Jednak "Rok potopu" to nie tylko powieść o tym, jak poszczególne jednostki zachowują się w obliczu tragedii i samotności. To także historia o roli religii w ludzkim życiu. O tym, że może ona być ratunkiem, ograniczeniem, nośnikiem przestrogi czy nauczycielką życia. Boży Ogrodnicy to ekosekta. I jakkolwiek element religijny, czy sekciarski wydaje się tu być szkodliwy, ekologiczne podejście do życia jest najważniejszym przesłaniem tej książki. Szczególnie, kiedy domyślimy się, dlaczego bohaterki powieść Atwood przeżyły apokalipsę. "Rok potopu" opowiada również o czasach po katastrofie. O tym, jak wcześniejsze zahartowanie, pomaga poradzić sobie w najgorszej sytuacji. A także o sile wspólnoty, która potrafi w imię wspólnego celu wstać z martwych. 
Atwood w "Roku potopu" daje nam wskazówki, pomagające nie dopuścić do zbliżającej się katastrofy. Zawiera je jednak w tak błyskotliwej i dobrze obmyślonej opowieści, że trudno nie wziąć ich sobie do serca. Ponieważ ta powieść nie jest jedynie przestrogą. Jest przede wszystkim arcydziełem współczesnej literatury.

sobota, 20 maja 2017

Cudów w miłości nie uświadczysz, czyli "Cud" Ignacego Karpowicza

I.Karpowicz, "Cud", Wydawnictwo Literackie, 2013.

Przyznaję otwarcie, że mam do prozy Karpowicza pewną słabość. Pisarz ten, jak nikt inny, potrafi spojrzeć na rzeczywistość wielkomiejskich intelektualistów przez ironiczną soczewkę, co sprawia, że jego książki nie tylko prezentują krytyczne sądy, ale także bawią. "Cud", będący drugą powieścią autora, wydano po raz pierwszy w 2007 roku. Jednak już wtedy Karpowicz prezentował bardzo wysoki poziom.
Anna, trzydziestojednoletnia lekarka, nie radzi sobie ze swoim życiem uczuciowym. Pokrótce mówiąc, jest sama i uważa, że nie zaznała jeszcze prawdziwej miłości. Jakby tego było mało, jej życie wydaje się przeraźliwie nudne: praca neurologa jej nie fascynuje, walcząca ze spółdzielnią matka nieustannie wytyka jej błędy, a sąsiad, permanentnie zajmujący jej miejsce parkingowe, irytuje. Wszystko zmienia się jednego, pozornie całkiem zwyczajnego dnia, kiedy w wypadku ginie młody mężczyzna - Mikołaj. Zbieg okoliczności sprawia, że Anna odwozi jego ciało do kostnicy i, w międzyczasie, zakochuje się w nim. Już następnego dnia przeprowadza się do mieszkania mężczyzny i oświadcza jego babci, że są w związku. Na domiar złego, wydaje się, że Mikołaj do końca nie umarł, ponieważ mimo stwierdzenia zgonu, jego ciało nadal jest ciepłe, a oczy co jakiś czas się otwierają.
W opowiadanej przez Karpowicza historii cuda się zdarzają. Jednak niekoniecznie takie, jakich się spodziewamy. Bowiem z cudami już tak bywa, że najwięcej w nich złudzeń. Anna swoje spotkanie z ideałem może przecież nazwać cudem. Problem w tym, że ów cud miał miejsce zbyt późno, by przynieść jedynie radość. Sprawia jednak, że bohaterka robi się nieprzewidywalna. Brnie w swoją wymyśloną miłość, przekraczając wszelkie granice. Jest tak zafascynowana projektowaniem życia z Mikołajem, że na margines spycha nawet śmierć własnej matki. Co więcej, w swoją obsesję wciąga innych, którzy niekoniecznie wychodzą z tego bez szwanku. Karpowicz w ironiczny sposób pokazuje, do czego jesteśmy zdolni, by dać sobie choć ułudę rozprawienia się z własną samotnością. I nie chodzi jedynie o trzydziestoletnie singielki. Dawny partner Anny zgadza się pójść z nią do łóżka, mimo że kobieta zachowuje się dziwnie i robi wszystko, by mieć z nim dziecko, które chce przypisać Mikołajowi. W "Cudzie" każdy żyje pojedynczo, bez względu na wiek i sytuację społeczną. Szef Anny nienawidzi swojej żony i marzy o romansie z pracownicą, Babcia Mikołaja siedzi niemal całkowicie sama w wielkim domu i, mimo że rządzi całą okolicą, tak naprawdę jest bardzo samotna. Kobieta, która zabiła Mikołaja, męża ma tylko na papierze i traktowana jest jak porzucona księżniczka zamknięta w złotej klatce. A jego była dziewczyna cały czas walczy ze sobą, ponieważ trudno jej poukładać życie, po odejściu partnera, który sam wydedukował jej największy sekret. Ta przerażająca samotność i obsesja Anny połączyła pozornie nieprzystających do siebie ludzi, nauczyła ich poczucia wspólnoty, otworzyła drzwi do tego, co ważne. A wszystko to, wydaje się być wcześniej zaaranżowane.
Drugą kwestią jest spojrzenie na postrzeganie cudu przez tłum. Bowiem w polskiej, katolickiej rzeczywistości, każda anomalia musi mieć w sobie coś z boskiej ingerencji, a nierozkładające się zwłoki z pewnością zostały stworzone do wyższych celów. Uzdrawiania, na przykład. A jeśli o anomalii napisze "Fakt", stać może się wszystko. W końcu tabloid jest trochę jak "Biblia", głosi niemożliwe, w które jakoś łatwiej uwierzyć.
Powieść Karpowicza zaskakuje również językiem. Liczne wtrącenia i specyficzny sposób opowiadania sprawiają, że tragiczne elementy opowieści nabierają humorystycznego wymiaru. Ciekawsze, pod względem leksykalnym, są jednak fragmenty, w których ojciec Mikołaja opowiada historię jego narodzin i późniejszego życia. Rozdziały te napisane są w sposób stylizowany na kombinację języka biblijnego i mowy potocznej prostego człowieka ze wsi. Trzeba przyznać, że jest to produkt mistrzowski, acz ciężkostrawny. Ponieważ, o ile, pozostałe rozdziały czytało się z czystą przyjemnością, fragmenty tak wystylizowane znacznie utrudniały lekturę.
Czy warto przeczytać "Cud"? Oczywiście! To nie tylko doskonała diagnoza społeczna, ale i podszyta ironicznym humorem historia o tym, jak chętnie wierzymy w to, co niemożliwe. Brawurowy język i wciągająca fabuła sprawiają, że od powieści Karpowicza trudno się oderwać. Polecam!

poniedziałek, 15 maja 2017

Opowieść o dojrzewaniu pełnym strachów, czyli "Tracę ciepło" Łukasza Orbitowskiego.

Ł.Orbitowski, "Tracę ciepło", Wydawnictwo Literackie, 2007.

Jest wiele rzeczy, do których wracamy z sentymentem. We mnie wzbudzają go, chociażby, lata dziewięćdziesiąte, kojarzące się ze wspomnieniami z wczesnego, beztroskiego dzieciństwa. Nie ukrywam, że w prozie Łukasza Orbitowskiego cenię, między innymi, powrót do tego okresu. Pisarz ten, jak mało kto, potrafi oddać tę specyficzną atmosferę przemian. A w "Tracę ciepło" wprowadza także wątki fantastyczne, które sprawiają, że świat dawnych lat staje się jeszcze bardziej tajemniczy.
Rok 1989. Kuba, ósmoklasista gnębiony przez kolegów, znajduje w szkole ciało woźnego. Mężczyzna został zamordowany, ale mimo tego nie chce opuścić szkolnych murów. Jego duch atakuje Kubę i nie tylko jego. Konrad, jeden z dotychczasowych oprawców chłopaka, tak jak on widzi zmarłego i cały tajemniczy świat, niedostrzegalny dla innych. Chłopcy jednoczą się, by rozwikłać zagadkę śmierci gnębiącego ich ducha, a wspólna tajemnica splata ich życia na długie lata, owocując przyjaźnią, która pozwala im się mierzyć ze zjawiskami dużo groźniejszymi niż pojedyncze widmo.
Ponoć najłatwiej pisać o tym, co dobrze się zna. Być może dlatego Orbitowski jest tak autentyczny w opisywaniu lat dziewięćdziesiątych i prawdziwej, acz ciężkiej, przyjaźni łączącej dwóch młodych chłopaków. Z podobną błyskotliwością przedstawia ciężki proces dorastania i dojrzewania, kiedy nagle z chłopca trzeba zamienić się w mężczyznę i podjąć związane z tym obowiązki. Oczywiście, jakimś dziwnym trafem, wszyscy inni dostali na dojrzewanie trochę więcej czasu niż główny bohater. Przeszkód też inni mieli jakby trochę mniej. Orbitowski napisał przecież książkę o duchach. Nie jest to jego najnowsza powieść, a horror i fantastyka to gatunki, od których zaczynał. Jednak widma, inne światy i związane z nimi perturbacje są raczej uosobieniem ludzkich demonów. Zło, mniej lub bardziej upersonifikowane czai się w każdym z nas, tylko nie zawsze stykamy się z nim w tak namacalny sposób. Orbitowski, poprzez demony pokazuje nam najczarniejsze strony naszej natury i to, do czego jesteśmy zdolni w gniewie, z zemsty, z zazdrości... Z drugiej strony, relacja głównych bohaterów daje nam nadzieję na to, że można przetrwać wszystko. Dzięki wzajemnemu wsparciu i chęci zrozumienia. Ponadto ich zdolności dają nam wgląd w dawne dzieje, prawdziwe ludzkie historie, w których dobro zdaje się ze złem równoważyć, przez co świat wydaje się dużo mniej ponury niż ten, będący udziałem Kuby i Konrada. 
W "Tracę ciepło" Orbitowski prezentuje również ciekawe spojrzenie na religię i to zarówno w wersji swojskiej-polskiej, jak i sekciarskiej. Bohaterowie spotykają w swoim życiu guru, tylko po to, by dowiedzieć się, że nie różni się on za bardzo od nich samych, a pozorna dobroć jest jedynie przykrywką dla złych emocji związanych z nieumiejętnością radzenia sobie w życiu. Na polskiej wsi Kuba i Konrad dowiadują się natomiast, że wiara i regularne wizyty w kościele nie mają wiele wspólnego ze znajomością doktryny i pisma, a byle "cud" potrafi zmienić obiekt kultu przeciętnego "dobrego katolika". Trudno powiedzieć wiele bez zdradzania zwrotów fabularnych, ale warto wspomnieć, że Orbitowski usiłuje pokazać, że rozsądek potrzebny jest nawet w sferze wierzeń i bywa on ważniejszy niż strach. W końcu nie bez potrzeby obraz piekła tłoczy się nam do głów od maleńkości. 
Orbitowski nie zaserwował nam zwykłej opowieści o duchach. "Tracę ciepło" to raczej powieść o młodości, przyjaźni, dojrzewaniu, marzeniach i ich zderzeniu z rzeczywistością. Pisarz nie szczędzi nam analiz ciemnej strony ludzkiej natury, choć podaje je w mądrej, acz przystępnej formie. W zakończeniu, daje jednak czytelnikowi nadzieję, udowadnia, że nawet w najgorszym ze światów, można odnaleźć cel w życiu. "Tracę ciepło" naprawdę warto przeczytać, choć czasami, można się przestraszyć.

środa, 10 maja 2017

Czara goryczy się przelała, czyli kilka słów o bazgraniu po książkach, szczególnie cudzych...

(Na zdjęciu spis treści książki Łukasza Orbitowskiego "Tracę ciepło" , wypożyczonej z Biblioteki Raczyńskich w Poznaniu)

Miałam dzisiaj napisać recenzję. Jednak, kiedy przeglądałam po raz kolejny przeczytaną wcześniej książkę, trafił mnie szlag. Powieść tę wypożyczyłam z biblioteki i już w trakcie lektury niezmiernie zirytowała mnie jedna rzecz - ktoś zabazgrał kilka ostatnich kartek. Może nawet przełknęłabym to, gdyby owe notatki miały jakiś związek z treścią. W większości jednak nie miały. Część z nich, owszem, przypominała zapiski maturzysty, próbującego połączyć książkowe wątki z tematem prezentacji maturalnej, ale większość (zapisana innym charakterem pisma) dotyczyła bliżej niezidentyfikowanych bzdur. Z frustracji związanej tą sytuacją zrodził się ten wpis. Chcę bowiem podywagować na temat tego, czy można i czy warto pisać po książkach.
Już po samym wstępie widać, że nie jestem zwolenniczką wzbogacania książek własnymi zapiskami. Rozumiem jednak tych, którzy mają na półkach pozycje zawierające notatki na marginesach, albo upstrzone dziesiątkami karteczek. W czasie studiów sama używałam tych ostatnich, dzięki czemu na zajęciach z łatwością przychodziło mi odszukiwanie właściwego fragmentu. Tylko z karteczkami jest prościej - zawsze można je usunąć i nie ma po nich śladu. Jeśli robimy notatki w książce, nawet ołówkiem, nigdy nie pozbędziemy się ich w stu procentach. I tu pojawia się kilka kwestii, które powinny rozstrzygać, czy po danej pozycji można pisać.

1) Czy to Twoja książka? 
Pytanie wydaje się banalne, prawda? Niestety, niektórym zdarza się pisać po książkach należących do innych, szczególnie, do bibliotek. Pozycje znajdujące się w zbiorach bibliotecznych są dobrem wspólnym. Czy naprawdę trzeba się dzielić ze wszystkimi swoimi przemyśleniami? Zresztą takie notatki mogę ewentualnie zaakceptować, ale znajdowałam w wypożyczonych książkach listy zakupów, informacje o spotkaniach, numery telefonów, a nawet spisane rozmowy. Wiem, że żyjemy w kraju, w którym własność wspólna jest traktowana jak niczyja, ale czy naprawdę musimy obchodzić się z książkami, jak z będącymi "pod ręką" kawałkami papieru? 
Biblioteki to jedno, czym innym jest własność prywatna. Przyznam szczerze, kiedy ktoś oddaje mi pożyczoną wcześniej pozycję w złym stanie, a tym bardziej, z własnymi notatkami, mam ochotę go zamordować. Szanuję swoją biblioteczkę i dlatego chcę, aby ludzie, którym dałam do niej dostęp, robili to samo. Naprawdę, nie zależy mi na czytaniu cudzych "złotych myśli" i nie dzielę się swoimi z innymi. Czy tak trudno uszanować kogoś, kto dzieli się z nami własnymi książkowymi zasobami?

2) Czy chcesz dzielić się swoimi notatkami z innymi?
Cóż, pozostawianie notatek w książkach wypożyczonych z biblioteki czy też należących do innych osób, jest automatyczną zgodą na ich rozpowszechnianie. Zostawianie ich w pozycjach należących do naszej prywatnej biblioteczki, to co innego. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że nigdy nikt inny ich nie przeczyta. Oprócz nas samych. Po latach... Kiedy z rumieńcami na twarzy będziemy się zastanawiać, jak mogliśmy być tak głupi. Jeśli jednak udostępniamy swoje zbiory komuś innemu... Serio, naprawdę chcecie, aby Wasi znajomi mieli dostęp do Waszych konkluzji i przemyśleń? Jesteście pewni, że nigdy nie wykorzystają ich przeciwko Wam?  Nawet, jeśli traktujecie swoje książki jak Gollum pierścień, pamiętajcie, że kiedyś trafią one w ręce Waszych dzieci, innych krewnych, albo jakiegoś ciekawskiego antykwariusza. A potem rozpłyną się po świecie...

3) Czy robienie notatek w książkach naprawdę ma sens?
Owszem, kiedy się uczymy, notatki mogą pomóc. Stąd wspomniane przeze mnie kolorowe karteczki. I dodatkowe wydania kilku lektur (za 3,50 zł), które pełne są moich gryzmołów. Ale ich nikt nie żałuje, ponieważ porządne egzemplarze tych samych książek można znaleźć na reprezentacyjnych miejscach w mojej biblioteczce. Jest jeszcze kwestia cytatów - wiem, że wielu czytelników przepada za zaznaczaniem takowych. Doskonale to rozumiem i nie widzę w tym problemu, jeśli proces ten dotyczy wyłącznie naszej własności. Pokreślona książka z biblioteki to już co innego - gdyby każdy czytelnik miał zaznaczać swoje ulubione słowa, najprawdopodobniej podkreślony byłby cały tekst. Poza tym, jaka jest szansa na to, że chcąc wrócić do lektury, trafimy dokładnie na ten sam egzemplarz, który wypożyczyliśmy dziesięć lat wcześniej? Nie łatwiej zainwestować w zeszyt i spisać interesujące nas słowa? Albo, chociażby, jeśli szkoda nam czasu na przepisywanie, zrobić zdjęcie interesującego cytatu? Przecież aparat fotograficzny jest wbudowany w tej chwili nawet w najbardziej prymitywny telefon komórkowy! 
Najważniejszą kwestią jest jednak przydatność notatek - owszem, są książki, które czytamy wiele razy i warto popatrzeć na ewolucję własnych przemyśleń. Ale, bądźmy szczerzy, wracamy może do dziesięciu procent naszych lektur. Większość jednak, po pierwszym przeczytaniu, ląduje na półce, albo u kogoś innego... Po co więc ozdabiać takie książki notatkami, których nikt nigdy nie przeczyta?

Jaka jest konkluzja tego tekstu? Nie piszcie po cudzych książkach. Po swoich raczej też nie, chyba, że bardzo Wam na tym zależy, albo musicie się czegoś nauczyć. Owszem, dzieło należy do czytelnika, możemy z nim robić, co chcemy, ale czy nie warto pozostawić jego rozszerzenia we własnej głowie, dzienniku, notatniku czy komputerze? Musimy naruszać integralność utworu literackiego? Wiem, że wielu z Was uzna mnie za nawiedzoną wyznawczynię książkowej nietykalności. Ale czasami myślę sobie o księgozbiorach ludzi wielkich, upstrzonych notatkami, które sprzedawane są za niewiarygodnie pieniądze, a czasami nawet wydawane. I, po pierwsze - nie chciałabym, aby ktokolwiek mógł porównać moje konkluzje z ich przemyśleniami, ponieważ najprawdopodobniej wyszłabym na kompletną idiotkę. A po drugie, dzielenie się swoimi refleksjami na temat książek na ich kartkach wydaje mi się pewnym rodzajem ekshibicjonizmu. Przecież, w przeciwieństwie do bardziej spójnych form literackich, w notatce dajemy ponieść się chwili, przekazujemy ulotną myśl, często w ułomnej postaci. Czy naprawdę warto? Chciałabym poznać Waszą opinię na ten temat.

poniedziałek, 8 maja 2017

Ciekawa książka osadzona w nieciekawych czasach, czyli "Dlaczego nikt nie wspomina psów z Titanica?" Kuby Wojtaszczyka.

K.Wojtaszczyk, "Dlaczego nikt nie wspomina psów z Titanica?", Wydawnictwo Akurat, 2017.

Do tej pory znałam Kubę Wojtaszczyka jako autora powieści hipsterskich. Przyznam otwarcie - podobał mi się ten styl. Pisarz tworzył książki, które w słodko-gorzki i ironiczny sposób pokazywały rzeczy mi bliskie. Kiedy jednak dowiedziałam się, że kolejna powieść Wojtaszczyka: "Dlaczego nikt nie wspomina psów z Titanica" opowiada o czasach powojennych, miałam wątpliwości. Przyznaję bez bicia - II wojna światowa i okres tuż po niej to wydarzenia, których w literaturze unikam jak ognia. Mimo tego, dałam Wojtaszczykowi szansę. I nie żałuję!
Rok 1945. Niby wojna się już skończyła, ale zawierucha przez nią wywołana wciąż trwa. Do wędrownego cyrku dołącza menażeria przedziwnych postaci, Fela, ofiara sowieckich żołdaków szukających rozrywki, szuka ratunku, zostając wróżką. Żyd Moryc zostaje sprzedany przez swoją wojenną wybawicielkę jako ostatni Żyd w Polsce. Jest jeszcze karzeł Szczepan - dawny członek kabaretu Hitlera, kobieta-guma, ukrywający się jako niemowa Volksdeutsch, polski nazista oraz szef cyrku, który wydaje się być najbardziej tajemniczy z wszystkich. Nie łączy ich nic, poza chęcią przeżycia w trudnych czasach. Cyrkowcy mają jednak wojenne rany i spaczenia. Niekoniecznie widoczne, ale zawsze bardzo bolesne.
Co może wyjść z zestawienia kilku nieprzystających do świata postaci w wyjątkowych okolicznościach? Albo bałagan, albo majstersztyk. Książce Wojtaszczyka bliżej do tego drugiego. Postaci, zarysowane poprzez traumy, zbierają się w cyrku, substytucie Arki Noego. Jest to jednak jedynie niepełnoprawna imitacja boskiego ratunku. Dyrektorowi cyrku nie chodzi przecież o odratowanie garstki wojennych niedobitków, ale o czysty zysk. Wojtaszczyk pokazuje nam bezmiar okrucieństwa ludzkiej natury w warunkach konfliktu. Bowiem data podpisania traktatów pokojowych nie jest jednoznaczną granicą dla nastania pokoju. Walka o przetrwanie nadal trwa, tylko wróg jest bardziej nieprzewidywalny, bo ukryty. Może być nim każdy i to z różnych powodów. Jedni walczą o byt, inni nie potrafią wyzbyć się dawnych przyzwyczajeń i ideologicznych pobudek. Dlatego też cyrk daje jedynie ułudę bezpieczeństwa. Owszem, zaspokaja najbardziej podstawowe potrzeby jak wyżywienie i dach nad głową, ale nie zapewnia poczucia bezpieczeństwa. Jego członkowie skrywają swoje tajemnice i, dla chęci przetrwania, potrafią wiele poświęcić. Moryc staje się atrakcją przyozdobioną tabliczką, daje się zdegradować do miana zwierzęcia w klatce. Staje się symbolem przedłużenia żydowskiej traumy i wszędzie, gdziekolwiek się pojawi, czuje się jak kukułcze jajo. Fela, pozbawiona samodzielności poprzez utratę wzroku, pracuje ponad siły i stara się być kimś, kim nie jest, byle by tylko mieć gdzie żyć i co jeść. Natomiast Cassiel udaje niemowę, aby nikt nie usłyszał jego niemieckiego akcentu, który może być dla niego wyrokiem śmierci. Jednakże każde poświęcenie rodzi frustrację, a ona doprowadza do próby realizowania niebezpiecznych celów.
Świat przedstawiony przez Wojtaszczyka jest niezwykle brutalny. Sowieci polują na Polaków, Polacy na niemieckich niedobitków. Większość pragnie za pomocą przemocy wyzbyć się własnego, wewnętrznego bólu, dokonać odwetu za krzywdy. W świecie po wojennej zawierusze nikogo nie wzruszają egzekucje i napiętnowanie. Widać to w języku. Wojtaszczyk obrazowe, brutalne sceny składa w całość z ironicznymi dialogami. To groteskowe połączenie, choć czasami zgrzyta, pozwala spojrzeć na przedstawione w powieści wydarzenia z dystansem. Spojrzenie to sprawia jednak, że dostrzegamy największa wadę "Dlaczego nikt nie wspomina psów z Titanica?" - ulotność konkluzji. Otóż mamy postaci, mamy świat przedstawiony, wszystko jest ze sobą lepiej lub gorzej połączone i pozwala wyciągnąć naprawdę ciekawe wnioski. Jednak jednoznaczne wyartykułowanie przesłania zawartego w finale, sprawia pewne trudności i wymaga dłuższego zastanowienia. 
"Dlaczego nikt nie wspomina psów z Titanica?" to ciekawa powieść osadzona w nieciekawych czasach. Wojtaszczyk pozwala nam poznać historię ludzi, którzy z różnych powodów nie mogą odnaleźć swojego miejsca, powstrzymując się jednocześnie od sądów nad nimi. Przedstawia nam jednak motywację większości z nich, uświadamiając, do czego zdolny jest człowiek w obliczu kryzysu. Z tego i z wielu innych wymienionych tu powodów warto przeczytać "Dlaczego nikt nie wspomina psów z Titanica?". Może nie jest to lektura najlżejsza, ale na pewno dobra!

sobota, 6 maja 2017

"Gra pozorów" Joanny Opiat-Bojarskiej, czyli poszukiwań silnej bohaterki kryminałów ciąg dalszy...

J.Opiat-Bojarska, "Gra pozorów", Wydawnictwo Czwarta Strona. 2016.

Jakiś czas temu skarżyłam się, że nie mogę znaleźć dobrego kryminału z rasową główną bohaterką. Kobietą silną, niezależną, kiedy trzeba - bezwzględną, ale zdolną również do delikatności i współczucia. A jako, że pierwsze skrzypce kobietom dają zazwyczaj inne kobiety, postanowiłam zapoznać się z próbką twórczości Joanny Opiat-Bojarskiej. Czy "Gra pozorów" spełniła moje oczekiwania?
Mąż Aleksandry zginął rok temu. Co prawda, ciała nigdy nie odnaleziono, ale nagranie z egzekucji widziała niemal cała Polska. Kobieta myślała, że w życiu jej i dwójki jej dzieci nie ma już miejsca na dalszy ciąg koszmaru. Jednak pewnego dnia budzi się w swoim samochodzie całkowicie zdezorientowana. Po przyjściu do pracy dowiaduje się, że z jej życia zniknął ostatni tydzień. Nie wie, gdzie była. Nie ma pojęcia, co działo się z nią, z jej życiem i z dziećmi. A jakby tej dezorientacji było mało, dostaje anonimowe smsy od człowieka, który sugeruje, że jej mąż nadal żyje i tylko Aleksandra może sprawić, by wrócił do niej cały i zdrowy.
Zapowiada się całkiem ciekawie i przyznaję, że intryga uknuta jest w sposób, wykluczający nudę. Trudno również domyślić się, kto jest sprawcą całego zamieszania i co zaraz spotka główną bohaterkę. Wielkim plusem jest, według mnie, odwzorowanie przez autorkę topografii Poznania. Całkiem niedawno skarżyłam się, że Olga Rudnicka osadzając akcję swojej powieści w tym mieście wymieniła z nazwy tylko jedną ulicę i to w mało prawdopodobnym kontekście. Opiat-Bojarska pokazała, że uwiarygodnienie metropolii w książce wcale nie jest takie trudne. Kiedy pisała o oddziale banku, dokładnie widziałam, który to. Tak samo, jak domyślałam się, gdzie pracuje główna bohaterka i gdzie mieszkają inne postaci pojawiające się w książce. Wystarczyło kilka wskazówek dla czytelnika, by poprzez miejsce, historia zawarta w powieści, stała się nie tylko wiarygodniejsza, ale i niemal namacalna. 
Niestety, nie mogę pisać o "Grze pozorów" w samych superlatywach. Trzeba powiedzieć co nieco o głównej bohaterce, a jest ona, definitywnie, najsłabszym ogniwem powieści. Być może wypada tak słabo, ponieważ reszta postaci jest wykreowana w zróżnicowany i barwny sposób, Albo po prostu jest niesamowicie irytująca. Rozumiem rozpacz po utracie męża, ale nie zdziwiłabym się, gdyby ów małżonek od dawna miał jej dość. Aleksandra jest irytująca i nieodpowiedzialna. Nie radzi sobie z własnymi dziećmi i zaczyna o nie dbać dopiero wtedy, gdy bogata szwagierka stara się je przekupić. Poddaje się wyłącznie emocjom, więc łatwo nią manipulować. Ale najbardziej przerażający w tym wszystkim jest jej egoizm. Czy kobieta, mająca na barkach walkę o dzieci i możliwość uratowania życia ukochanego męża naprawdę powinna znajdować czas na odurzanie się silnymi środkami uspokajającymi? 
Cóż, moje poszukiwania rasowej bohaterki kryminałów po raz kolejny spaliły na panewce. Nie zmienia to jednak faktu, że "Gra pozorów" Joanny Opiat-Bojarskiej to dobrze skonstruowany kryminał, który czyta się z czystą przyjemnością. Powieść wciąga i zaskakuje, nie naginając przy tym zasad realizmu. Ponad to przekonujący opis miasta sprawia, że wydaje nam się, że ta emocjonująca historia ma miejsce tuż obok nas. 

czwartek, 4 maja 2017

O takiej pięknej katastrofie, czyli "Oryks i Derkacz" Margaret Atwood

M.Atwood, "Oryks i Derkacz", tłumaczenie M.Hesko-Kołodzińska, Wydawnictwo Prószyński i Spółka, 2016.

Jak może się czuć ostatni człowiek na Ziemi? Zagrożony, samotny, pozbawiony nadziei... A co jeśli ma jeszcze zadanie do wykonania? Margaret Atwood w powieści "Oryks i Derkacz" opisuje historię takiego człowieka i wprowadza czytelnika w świat, który nie tylko przeraża, ale i zmusza do zastanowienia się nad tym, co robimy z naszym domem, Ziemią.
Głównym bohaterem pierwszego tomu trylogii Margaret Atwood jest Yeti. Nie jest to jednak legenda z Himalajów. Yeti niegdyś, w czasach przed wielką zarazą, był Jimmym. Teraz został prawdopodobnie jedynym człowiekiem na Ziemi. Pod swoją opieką ma grupkę genetycznie zmodyfikowanych następców ludzkości, którzy w nowych warunkach radzą sobie znacznie lepiej niż on. Yeti, pragnąc zaspokoić swoje podstawowe potrzeby wyrusza w podróż do ruin dawnego świata. Podczas wędrówki wspomina swoje życie i zastanawia się nad tym, co doprowadziło do katastrofy. Wraca także pamięcią do ludzi, którzy są jej winni i szuka nadziei na to, że może być lepiej. 
Świat sprzed katastrofy, zarysowany przez autorkę, to nasza niedaleka przyszłość. Wszystko wydaje się znajome, ale jednak trochę inne. Modyfikacje genetyczne towarzyszą ludzkości na każdym kroku, syntetyczne jedzenie staje się normą, ale zasobów i tak brakuje, więc wszędzie, poza specjalnie ochranianymi ośrodkami badawczymi, jest bardzo niebezpiecznie. Coraz częściej atakują ludzkość zmutowane bakterie i wirusy. Trudno nie zauważyć, że świat zbliża się do upadku. Właśnie w takich warunkach dorasta Jimmy i jego przyjaciel - Derkacz. Ten pierwszy nie należy do orłów, ale ma bardzo dobrze rozwiniętą inteligencję emocjonalną. Drugiego możemy nazwać geniuszem, który mimo wielkiej wyobraźni, nie potrafi radzić sobie z ludźmi. Tego, że przerażająca idea zrodziła się w umyśle geniusza, możemy się domyślić już na samym początku. Narrator pozwala nam jednak poznać większość jego historii. Przecież kiedyś Derkacz musiał być normalnym chłopcem. Czy zniszczył go świat, który poprzez nadmiar brutalności, pornografii i głupoty całkowicie wypaczył w nim moralność? Ciekawym jest obserwowanie genialnego naukowca z perspektywy dzieła jego życia. Derkaczanie, następcy ludzkości, są bowiem genetycznie pozbawieni naszych największych wad: agresji, popędu seksualnego niezwiązanego z okresem godowym, egoizmu, wiary w boskość. Co mówi to o ich twórcy? I czy istoty stworzone na kanwie człowieka, tworzące struktury plemienne, widzące na co dzień ruiny dawnego świata, będą zdolne do powstrzymania się od rozwijania kolejnej cywilizacji?
Powieść Atwood opowiada jednak nie tylko o katastrofie i tym, co do niej doprowadziło. Nie jest jedynie dywagacją dotyczącą tego, gdzie popełniliśmy błąd. Choć w niektórych dziedzinach wyraźnie widać, że to, co doprowadziło ludzkość do równi pochyłej, miało już miejsce. Atwood daje nam również lekcję do odrobienia. Przecież jest tyle rzeczy, które możemy powstrzymać. Czy naprawdę musimy za wszelką cenę ingerować w ewolucję gatunku ludzkiego? Nie łatwiej byłoby na chwilę zwolnić, zapomnieć o pieniądzach, i po prostu, racjonalnie i sprawiedliwie korzystać z zasobów, jakie mamy? Czy ignorowanie środowiska naturalnego wyjdzie nam na zdrowie? Czy zabawa kodem genetycznym może obyć się bez konsekwencji? Czy czasami nie lepiej poświęcić trochę sił na ratowanie innych gatunków zamiast wydawać majątek na wydłużenie ludzkiej młodości? Atwood w "Oryksie i Derkaczu" pozwala nam także przysłuchiwać się lekcjom, jakie Yeti daje nowym mieszkańcom Ziemi. Trudno nie zauważyć przewartościowania u człowieka, który niegdyś zachwycał się zdobyczami cywilizacji, a teraz mówi otwarcie o szanowaniu każdego elementu świata ożywionego.
Najwięcej refleksji wzbudza jednak to, w jak piękny sposób Atwood opisuje katastrofę. Robi to na tyle obrazowo, że czasami miałam wrażenie, że to nie Yeti, a ja wędruję po zgliszczach świata, który mógłby być moim własnym. W "Oryksie i Derkaczu" nie brak także subtelnego humoru, dającego nadzieję na to, że katastrofa nie jest definitywna.
Margaret Atwood napisała powieść postapokaliptyczną. Nie jest to jednak pusta opowieść o świecie opanowanym przez roboty, ale prawdopodobna diagnoza tego, co może stać się z ludzkością, jeśli nie powstrzyma swoich zapędów. "Oryks i Derkacz" to książka, której łatwo nie pozbędziecie się z głowy. Ale warto ją do tej głowy wpuścić i spojrzeć z boku na to, co na co dzień spychamy na margines świadomości. To lektura warta przeczytania. Ponieważ opis katastrofy stworzony przez Atwood naprawdę wciąga i sprawia, że tragedia wydaje się niemal tak piękna, jak straszna.