czwartek, 29 czerwca 2017

Świat, o którym nie chcemy wiedzieć, czyli "Polska odwraca oczy" Justyny Kopińskiej

J.Kopińska, "Polska odwraca oczy", Wydawnictwo Świat Książki 2017.

Rzadko sięgam po literaturę faktu. Może to przez moją nieskrywaną miłość do fikcji literackiej, a może przez fakt, że trudno uwierzyć w absurdy i tragedie, które mają miejsce w naszym kraju. Owszem, czytam reportaże publikowane w gazetach, ale zazwyczaj pojedynczo w jakimś egzemplarzu sprzed dwóch tygodni, który udało mi się od kogoś wyżebrać. Po książkę Justyny Kopińskiej "Polska odwraca oczy" sięgnęłam, ponieważ na okładce miała informacje o kilku ważnych nagrodach, a ja chciałam zrozumieć niesprawiedliwość otaczającego mnie świata. Nie zrozumiałam, ale przekonałam się, że sprawiedliwość nie istnieje.
"Polska odwraca oczy" to zbiór reportaży napisanych przez Justynę Kopińską i publikowanych w ostatnich latach między innymi w Gazecie Wyborczej i Dużym Formacie. Dotyczą one spraw społecznych i kryminalnych. Do najsłynniejszych należą "Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadecie?" czy "Biała bluzka. Tajemnica minister Zdrojewskiej". W każdym autorka pochyla się nad poszkodowanymi, stara się zrozumieć obie strony i zastanawia się jakie błędy systemowe mogły doprowadzić do wystąpienia danych sytuacji.
Wydawało mi się, że literatura faktu nie będzie potrafiła mnie wciągnąć. Myliłam się. Reportaże Kopińskiej pochłonęłam w jeden dzień i nadal było mi mało. Ponieważ po tej książce Polska zamiast odwracać oczy powinna je otwierać. Żyjemy bowiem w świecie patologii prawnych, doprowadzających do degradacji społeczeństwa. Nie wszystkie teksty znajdujące się w tym zbiorze mogły mnie zaskoczyć - część już czytałam w prasie, a o niektórych opisywanych w książce sytuacjach można było usłyszeć w telewizji. Wspomniana już przeze mnie sprawa siostry Bernadetty wstrząsnęła cała Polską. Mało kto pamięta jednak o tym, że ta oprawczyni za wszelką cenę unikała kary i została skazana niewspółmiernie do swoich win. Z kolei większość z pozostałych, przepełnionych okrucieństwem sióstr zakonnych, nadal nie poniosła kary. Na podstawie tego reportażu widać, że mamy w Polsce dwa rodzaje prawa - to stosowane wobec normalnych ludzi, wymierzające nadzwyczaj dotkliwe kary i prawo uprzywilejowanych - duchowieństwa, polityków, ludzi bogatych, którzy mogą popełnić najgorszą zbrodnię i albo wywinąć się od wyroku albo uzyskać najniższy wymiar kary. Kopińska celnie wskazuje czytelnikom również społeczną dyskryminację wobec osób pochodzących z biednych rodzin - jak bite dziewczyny z Specjalnego Ośrodka Sióstr Boromeuszek nie mające prawa do domagania się odszkodowań, czy kobiet jak zgwałcona podczas wyjazdu służbowego tłumaczka, którą podczas dochodzenia i procesu torturuje się psychicznie by potem gwałcicieli skazać na karę w zawieszeniu. Albo więźniów zmuszanych do handlu narkotykami pod groźbą zrobienia krzywdy ich bliskim. To samo ułomne prawo dotyczy też innych osadzonych, wypuszczanych na wolność mimo popełnienia strasznych zbrodni tylko po to, by znów gwałcili i mordowali. Po przeczytaniu tych reportaży nie mam ochoty na jakiekolwiek spotkanie z prawem, ponieważ mam świadomość, że dziewięćdziesiąt procent tego środowiska to towarzystwo wzajemnej adoracji, które pomiędzy własnym urzędem i przepisami nie potrafi zauważyć człowieka.
Najbardziej ujmujące w tych tekstach było nie tylko profesjonalne wyważenie i przedstawienie racji każdej ze stron konfliktu (czasami, niestety, tylko chęć dania głosu tym, którzy o swoich winach nie chcą mówić, ani się do nich przyznać), ale i pokazanie osamotnienia człowieka wobec machiny, jaką jest prawo. Sytuacje z prawdziwego życia, przedstawiane w reportażach Kopińskiej czyta się niczym powieść sensacyjną, mimo że ich skrupulatność i dziennikarska dokładność jest nie do podważenia. 
"Polska odwraca oczy" to początek mojej przygody z reportażem. Wiem jednak, że będę ją kontynuować. Kopińska pokazuje, że należy stawać po stronie najsłabszych, od których odwrócił się świat, a prawo, mające ich bronić, działa przeciwko nim. I choć takie teksty mogą wywoływać w czytelniku chęć odwrócenia wzroku, w głębi chce się czytać jeszcze więcej, aby nie zostawić tych tragedii bez rozgłosu i bez sprzeciwu.

niedziela, 25 czerwca 2017

Feministki też mają poczucie humoru, czyli felieton inspirowany "Zadymą" Kingi Dunin

K.Dunin, "Zadyma", Wydawnictwo Literackie, 2007/"Wysokie Obcasy", nr 22/2017.


Ostatnio czytałam w "Wysokich Obcasach" o tak zwanych "femikomiczkach", czyli kobietach, które łamią stereotyp mówiący, że poczucie humoru jest domeną mężczyzn, a płeć piękna może co najwyżej potakiwać i śmiać się ukradkiem. Przyznam szczerze, że trochę mnie to zaskoczyło, bo do tej pory kobiety były dla mnie synonimem ironicznego, często inteligentnego humoru, który nawet wtedy, gdy bazuje na stereotypach, nie obraża wszystkich wokół. Z kolei mężczyźni, w większości, wydają mi się autorami "sucharów", słabych dowcipów nawiązujących do czynności fizjologicznych i przaśnych scenek na poziomie Mazurskiej Nocy Kabaretowej. Ale widocznie żyję w innym świecie. Czemu piszę o tym na blogu, z założenia mówiącym o książkach? Ponieważ w zeszłym tygodniu, w ramach jakiegoś feministycznego przebudzenia z bibliotecznej półki oznaczonej "Nauki społeczne, gender" (etykietka nie do końca dopasowana, ale mam wrażenie, że zabarwienie jej pejoratywnie w oczach większości Polaków było zamierzone) książkę Kingi Dunin pod tytułem "Zadyma". I to właśnie do niej, z założenia, ma się odnosić ten tekst. 
Czym jest "Zadyma" i co ma wspólnego z humorem, nad którym rozwodziłam się przez trzy czwarte pierwszego akapitu? Jest to zbiór felietonów Kingi Dunin publikowanych przez lata w "Wysokich obcasach". W tym momencie możemy się zastanawiać czy sens ma czytanie krótkich, często nawiązujących do bieżących zdarzeń, form literackich wydanych dziesięć lat temu, a napisanych jeszcze wcześniej? Oj, ma. O dziwo, znajduje w tym całkiem sporo sensu. Aż kusi, żeby powiedzieć, że niestety, ale rządzi nami ta sama, antykobieca partia. To jednak nie jedyny powód. Bowiem antykobieca zdaje się być niemal cała polska polityka. Nie zmieniła się również za bardzo nasza rzeczywistość, a czasami wydaje mi się, że dziesięć lat temu jakoś bliżej nam było do Europy, równości, przestrzegania praw kobiet, czy mniejszości seksualnych niż teraz. Dla przykładu, kiedyś Młodzież Wszechpolska była popierana jedynie przez LPR, a nie przez partię rządzącą. Zmienił się chyba jedynie Roman Giertych, do pewnego stopnia nawrócony przez swoją porażkę. Ale i tak, cieszyłabym się, gdyby młodsze pokolenia przypomniały sobie, że zawdzięczają mu nie tylko noszenie przez jakiś czas obrzydliwych polarów symulujących mundurki szkolne, ale i próbę wprowadzenia ideologii do programów nauczania. Cóż, to ostatnie, dziś już przegłosowano. Tylko w mojej głowie nieustannie kołacze się myśl, że od czytania Gombrowicza nikt nie umarł, a przez ślepe podążanie za wartościami "narodowymi" aż zbyt wielu. 
Miałam jednak pisać o książce, a piszę o przeszłości, będącej dla mnie niemal prehistorią, bo w 2005 dopiero zaczynałam liceum i żyłam w małym miasteczku. twierdzącym niemal zgodnie, że sytuacja w której po pracy kobieta tyra i zajmuje się domem, a mężczyzna ślęczy na  kanapie przed telewizorem to norma, a nie patriarchalny burdel. Teraz, jako kobieta młoda i, mniej więcej, świadoma, potrafię docenić to, co pisała Dunin w swoich felietonach. To, z jakim humorem wbijała szpilę wszystkim tym, którzy nie rozumieli i nie chcieli zrozumieć, że równość kobiety i mężczyzny jest dobrem wspólnym, a nie fanaberią. Zresztą nie tylko o płeć i postrzeganie kobiety w kulturze w tych krótkich formach chodziło. Mój ulubiony felieton - "Futbolizm" poprzez ironiczną metaforę pokazuje jak irracjonalne jest prawicowe myślenie o panoszeniu się homoseksualistów w przestrzeni publicznej. W końcu polskie feministki wzięły na swoje barki prawa niemal wszystkich mniejszości. I dobrze - powinniśmy trzymać się razem. W końcu kiedy wyjmiemy poza margines wszystkich tych, którzy nie odpowiadają "mainstreamowi" (a ostatnio dołączają do nich nawet rowerzyści czy wegetarianie) będzie nas więcej na marginesie niż na kartce. 
Kinga Dunin nie jest komiczką, ale krytyczką literacką, jedną z tych, które najbardziej cenię od czasu studiów. Żałuję, że na jej felietony trafiłam tak późno. Bo czym innym jest artykuł czy praca krytyczna, a czym innym krótka forma, w której można ująć wszystko. Pokazać, że inteligentny humor, ironia i przedstawianie postulatów w przystępny, czasami zabawny sposób, nie jest domeną mężczyzn. Wręcz przeciwnie. Skoro przez lata odbierano kobietom bycia zabawnymi, musiały wykształcić niezły kunszt, żeby się przebić. A że pod płaszczykiem błyskotliwości można wyłożyć ważna sprawę, to co innego. W końcu w mediach feministka przedstawiana jest najczęściej jako brzydka, nieszczęśliwa, samotna, bezdzietna baba, która chce narzucić swoje nieszczęście innym. Takie babsko nie jest groźne, wydaje się być obrazem skrajnej frustracji, domagającej się wykrzyczenia. Dlatego krzyczy i narzuca. A teraz zastanówcie się, kiedy ostatnio telewizja pokazała prawdę, całą prawdę i tylko prawdę? I obejrzyjcie zdjęcia z czarnego protestu. Naprawdę myślicie, że w Polsce jest aż tyle brzydkich, nieszczęśliwych, samotnych, bezdzietnych bab? Odczarujmy sobie feministkę. Kobietę o każdym typie urody, szczęśliwą lub nie, samotną lub w związku, samodzielnie decydującą o tym, czy chce być matką, dyskutującą o swoich poglądach i pokazującą, że feminizm nie jest niczym strasznym. Walka o swoje jest czymś naturalnym. A można to robić na wiele sposobów. Czasami trzeba pokrzyczeń w telewizji, a innym razem wyjść na ulicę.
Miałam napisać recenzję zbioru felietonów, a zamiast tego napisałam felieton. I nie żałuję. Muszę jednak wspomnieć, że "Zadymę" Kingi Dunin warto przeczytać. Przynajmniej tyle mogę jej oddać za zainspirowanie mnie do tego tekstu. I dodam coś jeszcze. Przed chwilą, gdy powiedziałam mężowi, że zamiast recenzji wychodzi mi felieton, stwierdził "oby to nie była laurka dla feminizmu". Przypuszczam, że jest to właśnie taka laurka. Ale nie żałuję. Bo o swoje trzeba walczyć. Nawet jeśli chodzi tylko o głupi tekst.

czwartek, 22 czerwca 2017

Podskórny niepokój, czyli "Nadchodzi" Łukasza Orbitowskiego

Ł.Orbitowski, "Nadchodzi", Wydawnictwo Literackie, 2010.

Do niedawna nazywano Łukasza Orbitowskiego polskim Stephenem Kingiem. Cóż, to już chyba taki nasz narodowy zwyczaj, żeby każdemu lokalnemu zjawisku dodać estymy poprzez światowe porównanie. W tym przypadku przyrównanie jest niesłuszne, bo Orbitowskiego uznaję za tak dobrego pisarza, że nadawanie mu łatki Kinga, niepotrzebne mu do niczego. Poza tym na książkach polskiego pisarza nigdy się nie zawiodłam, a tak zwanego mistrza horroru raczej nie lubię. (Wyznawcy Kinga mogą mnie teraz zmieszać z błotem, ale zdania pewnie nie zmienię).
"Nadchodzi" to zbiór pięciu tekstów. Czterech, relatywnie krótkich opowiadań i jednej noweli, czy też minipowieści, której tytuł nadano całej kompilacji. Jej narratorem jest mężczyzna, opowiadający o strachach swojego ojca - pisarza i działacza komunistycznego, niemogącego oderwać się od wydarzeń z przeszłości. Mamy tutaj także osadzoną w czasach wojny historię "Popiela Armeńczyka", czyli opowieść o człowieku, który zagubił się wśród wojen. "Strzeż się gwiazd, w dymie się kryj" opowiada o losach kobiety, przebywającej w szpitalu leczącym nie ciało, ale ducha. W zbiorze znajdziemy także historię człowieka, który nie może umrzeć, ponieważ widział zbyt wiele, czyli opowiadanie "Zatoka tęczy". A także "Cichy dom", który przyciąga motywem martwego anioła i niełatwych do zmycia win.
W recenzji zbioru opowiadań wypada mówić o ich częściach wspólnych. Łączy je jednak głównie to, że wzbudzają lęk. Nie strach, ale podskórny niepokój, którego trudno się pozbyć. Poruszają także tematy, o których na co dzień wolimy nie myśleć. Klątwa, wiara, śmierć, wina, odkupienie. Nie myślcie jednak, że to jakaś religijna opowieść. Raczej teksty z czasów, w których Orbitowski był jeszcze fantastą, a w tego typu opowiadaniach dużo łatwiej ująć w słowa sprawy trudne. Nie zmienia to jednak faktu, że mimo pozornej trywialności gatunku (podkreślanej przez niektórych recenzentów), Orbitowski odrobił literacką pracę domową. Nie tylko stworzył opowiadania w pięknym stylu, ale i igrał z czytelnikiem, wplątując, chociażby, do "Popiela Armeńczyka" nawiązania do "Króla-Ducha" Słowackiego. 
W tekstach tych widać nieustanne dywagacje na temat człowieczeństwa, życia i śmierci. Widać to, chociażby, w "Zatoce Tęczy", gdzie jedno z najbardziej trywialnych uproszczeń chrześcijaństwa staje się prawdą, a czasy, w których żyjemy zmieniają tę prawdę w okrucieństwo. Wierzenia znajdują swoje miejsce również w "Cichym domu" - w końcu czym są anioły, jeśli nie dowodem na istnienie Boga, posłańcami nowiny i kary. Za każdy czyn trzeba przecież zapłacić, a czy może być coś gorszego niż zabicie anioła? Czy da się w ogóle żyć po czymś takim? Wiem, wchodzimy w świat abstrakcji, ale jest to o tyle ciekawe, że skoro, statystycznie, dziewięćdziesiąt pięć procent Polaków wierzy w chrześcijańskiego Boga i inne związane z nim istoty, możemy brać taką sytuację bardziej serio. Ile razy widzieliśmy obrazy sądu ostatecznego, na których uzbrojeni w miecze aniołowie wymierzają ludzkości boską sprawiedliwość? Jest to na tyle zakorzenione w ludzkiej wyobraźni, że trudno dyskutować tutaj nad kategorią prawdy i fałszu. A co gdyby przypadek odwrócił te role i to jeszcze przed ostateczną rozprawą?
O winie, jako takiej, opowiada także "Nadchodzi", które zdaje się nawiązywać do biblijnego ponoszenia kary za uczynki ojców. Jest to nie tylko najdłuższy tekst w całym zbiorze, ale i najbardziej skomplikowana historia - opowieść o życiu człowieka, od początku do końca, o tym, że najtragiczniejsze wydarzenia, najgorsze w skutkach błędy zawsze będą nas gonić i zostawiać ślad na nieznośnej doczesności. Ucieczka przed odpowiedzialnością staje się tylko pozornym ukojeniem.
Wstrząsa jednak najbardziej tekst "Strzeż się gwiazd, a w dymie się kryj". Byłam zaskoczona tym, że mężczyźnie tak dobrze udało się uchwycić stan psychiczny kobiety w sytuacji granicznej. Bowiem bohaterka, znajdująca się w szpitalu leczącym ludzką duszę, wydaje się być alegorią niedoszłej matki, która traci nienarodzone dziecko. Nie ma tutaj jednak moralizowania. Jest rozpacz, chęć powstrzymania najgorszego i nieustanny potok myśli, będących gdybaniem na temat innej wersji przyszłości. Jeszcze nigdy nie czytałam tekstu tak delikatnego i wstrząsającego zarazem.
Podsumowując, czytajcie Orbitowskiego. Jego opowiadania są niczym małe powieści, trudno więc napisać wiele o każdym z osobna. Muszę przyznać, że wielokrotnie nagradzany "Popiel Armeńczyk" nie za bardzo przypadł mi do gustu, choć nie mogę mu odmówić dobrej konstrukcji i prowadzącej na wiele ścieżek intertekstualności. Pozostała czwórka jest jednak dla mnie przykładem tego, jak wiele może nam powiedzieć opowiadanie i że ilość, nie zawsze świadczy o jakości. Bowiem zawarte w "Nadchodzi" krótkie teksty Orbitowskiego naprawdę warto przeczytać.

poniedziałek, 19 czerwca 2017

Przeszłość zawsze nas dogania, czyli "Pokój numer 10" Åke Edwardsona


Å.Edwardson, "Pokój numer 10", tłumaczenie P.Urbanik, Wydawnictwo Czarna Owca, 2012.

Jest w Skandynawii kilku autorów kryminałów, po których chwytam w ciemno. Nie mogę powiedzieć, że każda napisana przez nich książka jest idealna, ale nigdy nie zawiodłam się na tyle, aby czytanie przestało być przyjemnością. Do takich twórców należy Åke Edwardson. "Pokój numer 10" to kolejny tom jego cyklu, opowiadającego o komisarzu Eriku Winterze.
"Pokój numer 10" to siódma część przygód policjanta z Göteborga, ale można ją czytać jak całkowicie samodzielną powieść. W pokoju hotelowym zostają znalezione zwłoki niespełna trzydziestoletniej kobiety. Jej ręka pomalowana została na biało. Jej gipsowy odlew odnajduje się wkrótce po zabójstwie w dworcowej przechowalni bagażu. Wszystko wydaje się nieodgadnione. Aby to skomplikować, policjanci przypominają sobie, że inna kobieta, która zaginęła wiele lat wcześniej, była widziana po raz ostatni w tym samym pokoju hotelowym. Zagadki jej zniknięcia nigdy nie rozwiązano. Policja zastanawia się, czy te dwie, oddalone w czasie sprawy, mogą się łączyć.
Kryminał Edwardsona to klasyczna zagadka kryminalna ze sprawą z przeszłości w tle. Jednak rozwiązanie z klasyką nie ma nic wspólnego, co daje czytelnikowi dużą dawkę nieprzewidywalności. Nie chcę zdradzać szczegółów, ale wspomnę, że historie z przeszłości mogą zaskakiwać swoim zagmatwaniem, a główny podejrzany zmienia się co kilka stron. Zaskakuje jednak przesłanie książki. To, że nie można uciec przed przeszłością. Błędy, które się kiedyś popełniło, mimo perfekcyjnego zatuszowania, mogą wyjść na jaw i zacząć mścić się nie tylko na nas, ale i na naszych bliskich. W tej sytuacji prawda, nawet najgorsza, wydaje się najlepszym wyjściem, ponieważ zapobiega ona wybuchowi, którego skala, po latach, może być olbrzymia.
Nie mogę jednak określić książki mianem ideału. Dlaczego? Ponieważ autor w niezbyt umiejętny sposób wykorzystał całkiem ciekawy pomysł. Otóż "Pokój numer 10" pełen jest retrospekcji, dzięki którym możemy poznawać nie tylko fragmenty spraw sprzed lat, ale także zobaczyć na ile zmienili się bohaterowie znani czytelnikom całego cyklu od dawna, ale nie z czasów ich początków w wydziale śledczym. To zupełnie inni ludzie. Szkoda tylko, że retrospekcje są wprowadzone w powieści w tak chaotyczny sposób, iż czasami dopiero po kilku akapitach czytelnik domyśla się, że czyta o wydarzeniach z przeszłości. Umieszczenie daty przed konkretną sceną, usunęłoby ten problem, jednak autor wolał postawić na chaos, czym wprawia czytelników w stan nieustającej irytacji. 
W siódmym tomie przygód Erika Wintera widać również, jak bardzo wyewoluowała ta postać. Komisarz z człowieka, dla którego związki były mrzonkami, a praca sensem życia, zamienił się w statecznego ojca i partnera, gotowego niemal na porzucenie śledztwa w toku, tylko po to, by spędzić więcej czasu z najbliższymi. Przyznam jednak, że brakuje mi dawnego Wintera. Bowiem kwilenie dzieci i ich problemy zdrowotne są zapewne urocze, ale jazz, whiskey i cygara nadawały komisarzowi charakterystyczny rys człowieka wyjątkowego w swojej prostocie. Szkoda, że autor wymazał z tego obrazu niemal wszystko.
Podsumowując, jest to książka warta przeczytania. Ale nie przypisałabym jej hasła "czytaj, bo umrzesz". Jeśli jesteście zmęczeni po pracy i chcecie skupić się na kryminalnej historii, albo nie macie czego robić w pociągu i tramwaju, przeczytajcie ją. Jednak, jeśli okoliczności pozwalają Wam na uważną i spokojną lekturę - sięgnijcie po coś innego.


czwartek, 15 czerwca 2017

Życie nieustannie brnie do przodu, czyli "Lato" Karla Ovego Knausgårda

K.O.Knausgård, "Lato", tłumaczenie M.Skoczko, Wydawnictwo Literackie, 2017.

Ta recenzja musiała się tu pojawić. Karl Ove Knausgård jest moją literacką obsesją. Sposób w jaki obnaża swoje wnętrze przed czytelnikami nadaje ekshibicjonizmowi piękny wymiar. "Lato" jest kolejną książką, w której autor przedstawia nam, przy pomocy literatury, niepozorną cudowność codziennego życia.
"Lato" to ostatni tom cyklu "Cztery Pory roku". Po raz kolejny autor skupia się w nich na rzeczach pozornie małych, które opisuje dla swojej najmłodszej córki. Nie jest to jednak przedstawienie suchych faktów, kształtów czy zjawisk, ale słowny portret rzeczy, cechy czy czynności, pogłębiony, często bardzo głębokimi, wręcz filozoficznymi, przemyśleniami. W tym tomie autor ofiarowuje nam również swój dziennik. Opisuje kolejne dni i związane z nimi wydarzenia, przekładając środek ciężkości z rutyny na refleksję nad każdym momentem, obrazem czy czynem, zaczynając od rzeczy tak prozaicznych jak badanie lekarskie, a kończąc na wizycie w pracowni jednego z najpopularniejszych malarzy współczesnych. Tym razem książka wzbogacona została o reprodukcje obrazów Anselma Kiefera.
Knausgård nie oszczędza swoich czytelników. I chwała mu za to. "Lato", jak i inne jego książki, choć przesycone egoizmem, czaruje czytelnika od pierwszej do ostatniej kartki. Żałuję tylko, że to już koniec "Czterech pór roku", bowiem poznawanie świata razem z pisarzem pozwala nam spojrzeć na normalność w zupełnie inny sposób. Na co dzień nie zastanawiamy się nad tym, czym jest trawnik, czy biedronka. Owszem, brzoza w Polsce bywa tematem wielu dyskusji, ale w zupełnie innym kontekście, więc nikt nie dywaguje na temat siły czy słabości tego drzewa. Z kolei o inteligencji zdarza nam się myśleć, ale najczęściej przy okazji spotkania z kimś, kto nią nie grzeszy, albo wręcz odwrotnie. Pęd i kierat w jakim żyjemy odebrał nam czas na pozornie czcze przemyślenia, a one mogą wnieść więcej niż nam się wydaje. Właśnie to Knausgård pokazuje w swojej książce. Bez względu na to, co przeżywamy, ile musimy zrobić i jak bardzo się śpieszymy warto na moment skupić się w myślach na pięknym zachodzie słońca, smaku porzeczki czy wspomnieniu z dzieciństwa. Przecież to właśnie jest urok życia, o którym zdajemy się zapominać. Pisarz ma co prawda większą wrażliwość niż większość z nas, ale kiedy opowiada o zajmowaniu się czwórką dzieci i zbieraniu materiałów do książek, musimy stwierdzić, że nie ma go dużo więcej niż przeciętny człowiek. Kluczem jest jednak to, by się otworzyć. A takie dopuszczanie do siebie świata przedstawia autor we fragmentach dzienników, znajdujących się w książce. Pozwalają nam one przeżywać życie Knausgårda - człowieka, który wraca do każdego swojego błędu, przeżywając go po tysiąckroć i jednocześnie ucząc się z nim żyć. Powiedziałabym, że to urocze, gdybym nie robiła dokładnie tego samego. Jednak to też wydaje mi się istotą człowieczeństwa. To nieustanne brnięcie do przodu, mimo potknięć i pomyłek, z którymi musimy sobie radzić. Nadwrażliwość, a pisarz w "Lecie" pokazuje, że to jedna z jego głównych cech, jest czymś, co zarówno niszczy życie, jak i pomaga je docenić. Człowiek, przeżywający wielką tragedię przy każdym błędzie, niemiłym geście czy słowie cierpi znacznie częściej niż ktoś gruboskórny. Jednak osoba bez wrażliwości nie zauważy większości piękna i bólu tego świata. Dlatego bycie niepewnym siebie Karlem Ove Knausgårdem wcale nie wydaje się aż takie złe.
Czy warto przeczytać "Lato"? Cóż, jako osoba w prywatnych konwersacjach określająca tego pisarza mianem: KarLOVE, nie jestem zbyt obiektywna. Powiem tylko, że Knausgård trzyma poziom, zachwyca jak zawsze i za pomocą niemal doskonałej narracji wprowadza nas w piękno świata, będącego na wyciągnięcie ręki. 

sobota, 10 czerwca 2017

Nie ma czegoś takiego jak zapomnienie, czyli "MaddAddam" Margaret Atwood

M.Atwood, "MaddAddam", tłumaczenie T.Wilusz, Wydawnictwo Prószyński i Spółka, 2017.

Każda trylogia ma swój koniec, czasami lepszy, czasami gorszy. Trudno zamknąć historię, którą czytelnicy żyją i której wyczekują. Dlatego też często można poczuć niedosyt i rozczarowanie po zakończeniu ostatniego tomu. W przypadku "MaddAddama" Margaret Atwood jest jednak zupełnie inaczej. 
W trzecim tomie trylogii losy resztek ludzkości, której udało się przetrwać śmiertelną zarazę, opowiada Toby. Przybliża nam ona nie tylko, tworzoną na bieżąco, opowieść o przetrwaniu kilku, pozostałych przy życiu, ludzi, ale i o Derkaczanach, nowej rasie, mieszkającej od niedawna tuż przy obozie niedobitków. Ma to niebagatelny wpływ zarówno na jednych, jak i na drugich. Toby nie skupia się jednak jedynie na teraźniejszości. Dzięki jej opowieściom poznajemy pełną przygód przeszłość Zeba i jego skomplikowane stosunki z pojawiającym się w poprzednich tomach Adamem Pierwszym. Mimo pozornie spokojnej egzystencji, życie ocalałych jest cały czas zagrożone. Wokół obozu kręcą się pozbawieni moralności paintbólowcy, którym także udało się przeżyć oraz zmutowane, niezwykle inteligentne świnie, zdolne do strategicznego myślenia i planowania kolejnych ataków.
"MaddAddam" dorównuje pozostałym częściom trylogii pod tym samym tytułem. Każdą z tych powieści można określić majstersztykiem samym w sobie, a w całości tworzą one postapokaliptyczny świat, który jest nie tylko przestrogą dla ludzkości, ale i literacką ucztą. Trzeci tom trochę mnie wzburzył ze względu na relację ludzi i Derkaczan. Ci drudzy mieli być następcami ludzkości, wolnymi od agresji, głodu, zabobonu, czy pożądania. Jednak ich genom budowany był na bazie ludzkiego DNA i z czasem okazuje się, że nie dało się do końca wyeliminować w nich tego, co my nazywamy człowieczeństwem. Uwidacznia się to właśnie w kontakcie z ludźmi. Powstaje system wierzeń i obrzędów, które nam wydają się irracjonalne, ale dla Derkaczan stanowią kolebkę religii. Przejmują oni również ludzkie zachowania, wynalazki i po części kształtują swoje życie na obraz i podobieństwo człowieka. To zatrważające z perspektywy nowego początku, ponieważ rasa przyszłości już na wstępie obciążona zostaje ludzkimi słabościami, determinują ich nasze potrzeby i cywilizacyjne błędy. Przede wszystkim jednak ludzkość wprowadziła w nieskalany świat Derkaczan poczucie zagrożenia, zmieniając ich życie o sto osiemdziesiąt stopni.
Powieść Atwood mówi też wiele o egzystencji w obliczu w nieustannego zagrożenia. Podkreśla to historia Zeba, który niemal całe dorosłe życie uciekał, zmieniając miejsca pobytu i cele, a także tracąc możliwość przywiązania się do kogoś na stałe. Fakt, że staje się on jednym z idoli Derkaczan, tylko podkreśla wpływ ludzkości na to, co może nadejść. Muszę jednak przyznać, że poza historią Zeba, powieść nie jest bogata w sensacje i dramatyczne zwroty akcji. Nie uważam jednak, by była to wada, raczej podkreślenie tego, że nawet po katastrofie życie toczy się dalej, a świat pozbawiony mediów, maszyn i pędu za pieniądzem, jest po prostu normalny i spokojny, nawet jeśli gdzieś, z tyłu głowy, cały czas czuje się przerażający lęk przed jutrem. Trylogia Atwood to powrót do początków, do kolebki ludzkości. Tylko tym razem jej prekursorzy muszą zdecydować czy pragną być ludźmi, czy bogami. Moim zdaniem, ich wybór jest błędny. W przeciwieństwie do ponurej diagnozy naszego świata, jaki daje nam autorka.
Margaret Atwood stworzyła trzytomową antyutopię po to, by nas przestrzec przed zniszczeniem planety, na której dane jest nam żyć i całego środowiska naturalnego z powodu chorego pędu za technologią, rozrywką i bogactwem. Nasze życie może się skończyć w każdej chwili, staniemy się ułamkiem procenta wśród miliardów ofiar wielkiej katastrofy. Tylko wszyscy będziemy za ten kataklizm jednakowo odpowiedzialni.

poniedziałek, 5 czerwca 2017

O piekle kobiet, będącym marzeniem niektórych mężczyzn, czyli "Opowieść Podręcznej" Margaret Atwood.

M.Atwood, "Opowieść Podręcznej", tłumaczenie Z. Uhrynowska-Hanasz, Wydawnictwo Wielka Litera, 2017

Jedną z ról pisarza jest analizowanie otaczającej go rzeczywistości i doprowadzanie znalezionych w niej zagrożeń i patologii do ekstremum. Mistrzynią tego typu patrzenia na świat jest Margaret Atwood. Widać to zarówno w trylogii "MaddAddam" jak i powieści "Opowieść Podręcznej", o której ostatnio przypomniał nam serial z Elisabeth Moss w roli głównej. Ekranizacji jeszcze nie oglądałam, ale zapewniam, że powieść to majstersztyk.
"Opowieść Podręcznej" to historia życia w Republice Gileadu, fikcyjnym państwie wyznaniowym, w którym przedstawicielki płci żeńskiej zostały pozbawione wszelkich praw. Z powodu problemów z płodnością stworzono tam instytucję Podręcznej - kobiety przeznaczonej tylko i wyłącznie do rozmnażania się z udziałem wysoko postawionych urzędników. Główna bohaterka i narratorka tej opowieści, Freda, jest właśnie jedną z Podręcznych. Może opuszczać dom należący do Komendanta i jego Żony jedynie raz dziennie, w celu zrobienia zakupów i to w towarzystwie innej kobiety o tym samym statusie. Nie ma prawa czytać, w związku z tym to, co dotychczas było napisane, zastąpiono symbolami. Najgorsze jest jednak to, że co miesiąc musi brać udział w rytuale, podczas którego po serii modlitw poddaje się woli Komendanta i zostaje zgwałcona w obecności Żony. Jeśli w wyniku tego procesu dojdzie do poczęcia, Podręczna nie ma żadnych praw do dziecka, które urodzi.
Dawno nie czytałam tak przejmującej antyutopii jak "Opowieść Podręcznej". Trudno było mi uwierzyć, że książka powstała w latach osiemdziesiątych, ponieważ jest niezwykle wręcz aktualna i zarówno w kontekście amerykańskim, światowym, jak i polskim. W końcu kobiety coraz częściej tracą swoje prawa przez garstkę ograniczonych mężczyzn u władzy, którzy nie tylko chełpią się kontrolą nad słabszą płcią w imię pozornej pomocy, ale i wyrównują rachunki z religijnymi ekstremistami. Republika Gileadu to raj dla mężczyzn. Miejsce, w którym mogą robić wszystko, opierając się na stworzonych przez siebie zasadach. Patrząc na postać Komendanta, możemy dostrzec krótkowzroczność rządzących. Ludzi, myślących o tym, że tworzą nowy, wspaniały świat dla wszystkich, nie zauważając, że bycie poddanym nikomu jeszcze nie wyszło na dobre. Tak samo jak ograniczenie wolności, czy narzucanie religijnych kajdan. Bowiem w Republice Gileadu można zginąć za wyznawanie tego samego boga w odrobinę inny sposób, a nawet bycie zakonnicą. Na samą myśl o tych prawach przychodzą mi do głowy święte wojny i egzekucje ludzi łamiących zasady Koranu na Bliskim Wschodzie. Przede wszystkim jednak książka Margaret Atwood jest wstrząsająca z powodu braku życiowej normalności. Większość mieszkańców Gileadu tkwi bowiem w mackach reżimu, ale zdają się nie mieć dostępu do wiedzy o tym, kto jest u władzy i jakie prawda i zasady panują w kraju. Wiedzą jedynie, co może sprowadzić na nich śmierć. To sami tyczy się głównej bohaterki - Podręcznej. Freda nie jest typem rewolucjonistki, nie chce walczyć z systemem, w którym tkwi, pragnie jedynie przeżyć i, jeśli będzie jej to dane, dowiedzieć się czegoś o losie swoich bliskich. Tęskni za spełnieniem zwykłych ludzkich potrzeb: ciepła, bliskości, miłości. Jednocześnie przeżywa dramat, tak okrutny, że trudno to sobie wyobrazić. Rytualne gwałty, nieustanna inwigilacja i kontrola, doprowadzają kobietę do szaleństwa, ale mimo to udaje jej się zachować zewnętrzny spokój i opanowanie. Czytając jej historię, nie można powstrzymać się od emocjonalnych reakcji. Równocześnie powieść uświadamia nam, że barbarzyństwo nie jest czymś, z czego udało nam się wyrosnąć. W większej części świata zostało jedynie uśpione i czeka na autorytarną władzę, która będzie zdolna je obudzić.
"Opowieść podręcznej" to jedna z najbardziej wstrząsających książek, jakie czytałam. Nie da się jej wyprzeć z pamięci. Ale to dobrze. Ponieważ Freda zwraca naszą uwagę na jedną rzecz - kiedy zabierają nam wolność, należy krzyczeć. Ponieważ jeśli nie zareagujemy przy okazji pierwszych ograniczeń, kolejne zostaną nam nałożone w taki sposób, że nasz sprzeciw nie będzie już możliwy. Atwood przedstawia tę przestrogę w sposób mistrzowski, serwując nam porcję doskonałej literatury, od której nie można się oderwać.

czwartek, 1 czerwca 2017

O świecie, w którym nie ma dobrych ludzi - "Wzgórze psów" Jakuba Żulczyka

Jakub Żulczyk, "Wzgórze psów", Wydawnictwo Świat Książki, 2017.
Kto z Was wychował się w małym mieście? Społeczności, w której perspektywy są ograniczone, a każdy krok może być zanotowany w pamięci sąsiadów, stanowczo za bardzo interesujących się cudzym życiem? Jeśli tego nie zaznaliście, trudno będzie Wam zrozumieć "Wzgórze psów" Żulczyka - powieść o tym, jak toksyczne może być zamknięcie i jak trudno dorosnąć w świecie, w którym władza jest substytutem dojrzałości.
Justyna i Mikołaj to para trzydziestolatków z Warszawy. Z powodu problemów zawodowych i małżeńskich postanawiają przenieść się na jakiś czas do mieszkającego w małym mazurskim miasteczku, ojca Mikołaja. Nie jest to powrót łatwy, bowiem rodzinne miasto przypomina mężczyźnie o jego dziewczynie z czasów licealnych, która została brutalnie zgwałcona i zamordowana kilkanaście lat temu. Ponadto relacje rodzinne pełne są wzajemnych pretensji, niezałagodzonych konfliktów i walki o władzę. A głowa rodziny nie należy do ludzi, którzy łatwo ustępują pola. Tomasz nie tylko dyryguje całą familią i prowadzi piekarnię, ale także angażuje się w lokalną politykę. Przed przyjazdem Justyny i Mikołaja znika jeden z społecznych działaczy. Wszyscy podejrzewają, że ma to związek z referendum dotyczącym odwołania miejscowej pani burmistrz.
Najbardziej uderzające jest to, że w najnowszej powieści Żulczyka nie ma pozytywnych bohaterów. Każdy wydaje się tak zniszczony i zdeprawowany, że mimowolnie zaczynamy lubić tych, którzy wykazują jakiekolwiek znamiona człowieczeństwa. Tylko ludźmi są wszyscy, również ci porywczy, brutalni, rzucający się na siebie z pięściami. Ciekawe jest osadzenie ich w małym miasteczku, zamkniętej społeczności, mającej wspólną przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. To nie jest świat, z którego łatwo się wyrwać. Można mu się przeciwstawić, tak jak Mikołaj, ale i tak tkwi się w jego mackach. Można próbować wyplenić go ze swojej głowy, odurzyć się, by choć na moment zapomnieć o tym, co się przeżyło i z kim jest się związanym. Wspomnienia jednak zawsze zostają i rzucają się na człowieka przy pierwszej, lepszej okazji. Dlatego też powrót jest taki trudny. Nie tylko dla samego Mikołaja, ale i dla Justyny, która początkowo ma problemy, by zrozumieć Zybork, ale bardzo szybko udaje jej się go znienawidzić. Miasteczko jest toksyczne i to nie tylko ze względu na relację rodziny głównego bohatera. Stosunki międzyludzkie i hierarchia społeczna zostały ustalone dawno temu. Wszelkie zmiany są zamachem na ustalony porządek. A ten nie jest związany jedynie z politycznymi wyborami, ale i z półświatkiem, który zdaje się kontrolować wszystko i legitymizować każdy możliwy rozkład sił. Przede wszystkim jednak "Wzgórze psów" to opowieść o zemście. O tym, co do niej doprowadza i jak wiele złego może zrodzić. Żulczyk pokazuje nam, że sami decydujemy o tym, czy nienawidzić, kogo nienawidzić i dlaczego. Wybaczenie jest czasem niesamowicie trudne, ale z pewnością jest zdrowsze niż mszczenie się za wszelką cenę, czyniące za dość zasadzie "oko za oko, ząb za ząb". Żeby dojrzeć, trzeba umieć wyzwolić się z prymitywnych uczuć. Pytanie, czy nasi bohaterowie są do tego zdolni?
Nie można być jednak wobec Żulczyka całkowicie bezkrytycznym. Ponieważ mimo doskonale skonstruowanej fabuły, książka ma też swoje wady. Dwie. Malutkie. Pierwszą jest objętość. Nie należę do osób, które przerażają setki stron, ale w przypadku "Wzgórza psów" długość nie jest do końca uzasadniona. Niekiedy sceny zdają się być wydłużane na siłę. Owszem, potrafi to pobudzić ciekawość, ale przy ośmiuset stronach, wydaje się zbędne. Drugą jest narracja. Ukazywanie historii z perspektywy kilku postaci jest bardzo ciekawe, aczkolwiek bywa też irytujące, ze względu na rwące się wątki i brak linearności. 
"Wzgórze psów" Żulczyka jest niewątpliwie jedną z najlepszych książek, jakie przeczytałam w tym roku. Nie żałuję ani jednej minuty, którą poświęciłam na zgłębianie tej fabuły. Historia przedstawiona w powieści przeraża i zatrważa, ale także przestrzega i uwidacznia genezę zła. Oby więcej takich książek.