niedziela, 11 marca 2018

Blog idzie na urlop!


Moi Drodzy Czytelnicy!
Z przykrością oznajmiam, że Tyle liter przed oczami... idzie na urlop. Przez najbliższe trzy miesiące nie będę nic publikować zarówno na blogu jak i na fanpage'u. Prawdopodobnie uraczę Was kilkoma fotkami na Insgramie, ale to wszystko, co mogę obiecać. Mam nadzieję, że wybaczycie mi tę absencję, szczególnie, że mam zamiar się z niej dokładnie wytłumaczyć.
Na początku blog był dla mnie sposobem na nudę. Nic nie sprawia mi większej przyjemności niż czytanie i pisanie. Jednak ludzkie życie przechodzi różnego rodzaju rewolucje. Obecnie pisanie jest także moim zawodem. I choć dobrze jest robić to, co się kocha, nawet to ma swoje granice... Powiem szczerze - jestem zmęczona. W ostatnim miesiącu przeczytałam tylko cztery książki. Znajduję więcej przyjemności w słuchaniu muzyki niż w opowiadaniu o swoich czytelniczych wyborach. Pisanie recenzji przychodzi mi z trudnością i coraz częściej, kiedy wracam zmęczona po pracy traktuję to jak karę. Z przymusu nie wyszło jeszcze nic dobrego. Stąd ta przerwa. Muszę odpocząć zarówno od literatury, będącej niezwykle ważną częścią mojego życia jak i od pisania tekstów według mniej lub bardziej skodyfikowanego schematu. Zapewniam Was, że nie przestanę tworzyć. Po prostu mam w głowie tak wiele projektów, które czekają na realizację do czasu "kiedy wyrobię się ze wszystkimi zaległymi recenzjami", że zaczynają one terroryzować moje myśli. Czas poddać się temu terrorowi.
Mam nadzieję, że za trzy miesiące do mnie wrócicie. W końcu bez czytania nie da się żyć ;)
Kasia ;)

sobota, 3 marca 2018

O płytkości świata, w którym żyjemy, czyli "Dysforia. Przypadki mieszczan polskich" Marcina Kołodziejczyka


M. Kołodziejczyk, Dysforia. "Przypadki mieszczan polskich". Wydawnictwo Wielka Litera, 2015.
Miejski, a w szczególności warszawski styl życia wzbudza w ludziach specyficzną nerwowość, która zaburza normalne postrzeganie świata. W ciągłym pośpiechu, tłoku i pędzie ku karierze zatracamy normalne więzi międzyludzkie. Właśnie ten proces opisuje w swoim zbiorze fabularyzowanych reportaży "Dysforia. Przypadki mieszczan polskich" Marcin Kołodziejczyk. Przyznam, że jest to wizja zarówno ciekawa jak i przerażająca.
"Dysforia. Przypadki mieszczan polskich" to zbiór piętnastu historii zasłyszanych czy też zaobserwowanych w wielkim mieście. Dotyczą one spraw prozaicznych i równie normalnych ludzi: grupy rodziców czekających na swoje dzieci, lokatorów nowego apartamentowca czy przyjaciółek spotykających się zawsze w tym samym gronie. I choć ich narracja bywa specyficzna, czasem nawet wierszowana, treść jest na wskroś prawdziwa i celnie podsumowuje naszą codzienność, lęki i obawy.
Zacznijmy od tego, czym jest dysforia. Definiuje się ją jako objaw zaburzeń psychicznych polegający na reagowaniu rozżaleniem, złością lub agresją na stosunkowo słabe bodźce. Jest ona prawdopodobnie tym, co odczuwa człowiek rzucający się na innego kierowcę na drodze, ponieważ ten za wolno jedzie, albo stanem dokuczającym poddenerwowanej paniusi w kolejce w supermarkecie, która krzyczy na przemęczoną kasjerkę, kiedy ta popełni błąd podczas kasowania produktów. Dysforia staje się wielkomiejską normą. Cóż, Marcin Kołodziejczyk doskonale dobrał tytuł swojego zbioru reportaży. Ale nie tylko tytuł. Teksty przedstawione w książce są bowiem na wskroś prawdziwe, mówią o tym, jacy jesteśmy, co czujemy i jak wygląda nasze życie. Jednak przede wszystkim zmuszają one do zastanowienia się, dlaczego nasza egzystencja jest tak płaska i jednowymiarowa. Mam wrażenie, że część bohaterów Kołodziejczyka wyzbyła się człowieczeństwa i przyswoiła sobie chory system wartości, w którym największą wagę ma pieniądz. Widać to w reportażu mówiącym o rodzicach czekających w poczekalni na swoje pociechy biorące właśnie udział w zajęciach dla maluchów. Wszyscy są zapatrzeni w siebie lub telefony. Człowieka ubranego w sweterek z dyskontu z góry uznaje się za śmiecia. Każdy przyjmuje wyznaczoną mu rolę, mimo że wewnętrznie pragnie krzyczeć, czeka tkwiąc w swojej roli dobrego rodzica, który wie, co dobre dla jego dziecka. Nawet jeśli uważa, że to bez sensu. Traktowanie ludzi biedniejszych jako gorszy gatunek pojawia się także, chociażby w reportażu opisującym życie robotnika budowlanego z prowincji, który ma przecież wszystko - pracę, kącik w garderobie i wielką panią, która zarządza jego codziennymi obowiązkami. Oboje są sobie tak obojętni, że nie zauważają wzajemnie swojego nieszczęścia. Autor z ciekawej perspektywy opisał również życie w nowoczesnym bloku, stylizowanym na apartamentowiec. Ludzie "światowi", którzy starają się tam wieść swoje osobne życia tak naprawdę stali się ofiarą ścisku i braku prywatności - każdego dnia zaglądają w swoje okna bezlitośnie oceniając i pisząc scenariusz cudzego życia. A ono, mimo że na pierwszy rzut oka wydaje się idealne, w rzeczywistości jest często nerwowym pasmem porażek i bierności. Pokazuje to tekst dotyczący spotykających się regularnie przyjaciółek - kobiet niezdolnych do szczerości i pełnych wzajemnej zawiści. I choć wszystkie te smutne historie opisane są we wspaniałym i różnorodnym stylu, brakuje mi w nich czegoś, co łączyłoby wszystko w całość. Być może autorowi chodzi o to, by pokazać światu osobność mieszczan. Jednak mi wydaje się, że mamy ze sobą coś wspólnego - tę dziwną anonimowość, będącą zarówno łaską jak i przekleństwem. Dysforia mówi o tym, że zbyt negatywnie reagujemy na bodźce, przerysowujemy znaczenie swojego świata. Chciałabym wierzyć w to, że jest inaczej. Jednak zbyt wielu z nas jest samotnych wśród tłumu, bym mogła się łudzić.
Nie powiem Wam, czy powinniście przeczytać "Dysforię. Przypadki mieszczan polskich". Choć nie mogę tej książce zarzucić niczego pod kątem formalnym, całość wydaje mi się niezmiernie depresyjna. Jednak ów nastrój nic nie zmienia, nic nie wnosi, nie pozwala na przeżycie czegoś wzniosłego. Być może autorowi chodziło o to, by pokazać brak tego typu wartości. Nie wiem. Ja tego nie kupuję.

sobota, 17 lutego 2018

O kryminale pełnym takich samych bohaterów, czyli recenzja "Handlarza śmiercią" Sary Blædel

S. Blædel, "Handlarz śmiercią", tłumaczenie I.Zimnicka, Storytel, 2017.

Uwielbiam skandynawskie kryminały, aczkolwiek do tych napisanych przez Duńczyków czy też Dunki podchodzę ze sporą dozą rezerwy. Być może dlatego, że zbyt dobrze znam ten świat, by mógł mnie zaczarować, jeśli nie jest opisany w sposób mistrzowski. W "Handlarzu śmiercią" Sary Blædel  brakowało jednak nie tylko klimatu, ale i całego zestawu cech, pozwalającego określić książkę mianem dobrej lub, chociażby, przeciętnej.
Policjanci z kopenhaskiego Wydziału Zabójstw wpadają w panikę. W trakcie weekendu dochodzi do dwóch zabójstw i oba mogą skutecznie rozjuszyć opinię publiczną. Dziennikarzy z pewnością zainteresuje zarówno zabójstwo młodej dziewczyny, której zwłoki odnaleziono w jednym z parków, jak i ciało reportera znalezione na tyłach hotelu Royal. Policjantka - Louise Rick musi mierzyć się z obiema sprawami jednocześnie. Przełożeni przydzielili ją bowiem do śledztwa dotyczącego dziewczyny, a najlepsza przyjaciółka - dziennikarka, wciągnęła w swoje prywatne dochodzenie mające na celu rozwiązanie drugiej sprawy - pełnej niebezpieczeństw i typów spod ciemnej, narkotykowej gwiazdy.
Cóż, najchętniej zostawiłabym Was z jednym zdaniem: ta książka jest na wskroś zła. Jednak obowiązkiem recenzenta jest wyjaśnić dlaczego, więc pozwolę sobie poznęcać się nad "dziełkiem" Sary Blædel w kilku czy też kilkunastu zdaniach. Zacznijmy od samej Louise Rick - tak antypatycznej z powodu własnego niezdecydowania i nieporadności postaci nie było od czasu naczelnej sieroty szwedzkiego kryminału - Fabiana Riska z powieści Stefana Ahnhema. Policjantka nie jest zdolna do podjęcia szybkiej, racjonalnej decyzji nawet w sprawie swojego związku, a co dopiero życia przyjaciółki. Nie ma bladego pojęcia o feministycznych ideałach (patrz - żenujący związek z najbardziej egoistycznym mężczyzną świata), a pracę traktuje tak rutynowo, że aż przykro o tym czytać. Jej przyjaciółka nie jest o wiele lepsza. W teorii Camilla ma być przeciwieństwem Louise. W rzeczywistości dysponuje dokładnie takim samym systemem dywagacyjno-decyzyjnym, polegającym mniej więcej na tym, że każda decyzja roztrząsana jest bardzo długo zarówno przed jej podjęciem jak i po, co i tak do niczego nie prowadzi. Jest tak zapewne dlatego, że intryga kryminalna została zarysowana w tak oczywisty i przewidywalny sposób, że rozwiązałby ją pięciolatek. Niestety, te dwie panie nie potrafią - zamiast tego piją szampana z gangsterami, nie wiedząc o ich profesji, mimo bycia przedstawicielkami zawodów znanych z posiadania takich informacji. Bardziej od tego irytuje tylko ich naiwność. Przecież w świecie przestępców każdy mówi prawdę i niczego nie ukrywa. I o ile nieporadność bohaterek w starciu z mafią narkotykową mogłabym zrozumieć, o tyle rozwiązanie zagadki śmierci dziewczyny jest zwyczajnie śmieszne. Nie skupiajmy się jednak jedynie na Louise i Camilli... Cóż, chciałabym. Jednak cała reszta bohaterów była tak słabo zarysowana, że czasami myliłam się co do ich płci. A wierzcie mi, nie mam problemu z identyfikacją duńskich imion. Podobieństwa były czasami tak duże, że nie dało się nawet rozróżnić dziennikarzy od policjantów. I to mimo szczerych chęci lektorki (tak, znów słuchałam audiobooka), która każdej postaci starała się nadać własny głos. Do tego tygla beznadziei dodam jeszcze brak autentyzmu. Bo szczerze wątpię, by informatorzy nachodzili ludzi w łazienkach, kiedy ich szefowie podrywają obce kobiety w restauracjach. Ale to tylko moja opinia.
Podsumowując - nie czytajcie tej książki, nie podchodźcie do niej, nie pozwólcie nawet, żeby Wasz wzrok spoczął na jej okładce - już to będzie stratą czasu. "Handlarz śmiercią" Sary Blædel to jeden z najgorszych kryminałów, jakie miałam nieprzyjemność poznać i z pewnością nie dam tej autorce kolejnej szansy. Wam radzę nie dawać nawet tej pierwszej!

poniedziałek, 12 lutego 2018

O skandynawskim kryminale bez skandynawskiego klimatu, czyli "Człowiek-nietoperz" Jo Nesbø


Jo Nesbø, "Człowiek-nietoperz", tłumaczenie I.Zimnicka, Wydawnictwo Dolnośląskie, 2014.

Kiedy już chwyciło się raz za książkę Jo Nesbø i to z powodzeniem, prędzej czy później wypada odbyć bliskie spotkanie z jego sztandarowym bohaterem - Harrym Hole. Termin spotkania w tym przypadku wyznaczyła mi biblioteka i przyznaję, że ucieszyłam się, gdy okazało się, że "Człowiek- nietoperz" czeka na mnie na półce. Spotkanie z tą książką pozostawiło we mnie jednak pewien niedosyt.
Norweski policjant Harry Hole trafia do Australii, gdzie ma pomagać w rozwiązaniu zagadki zabójstwa swojej rodaczki Inger Holter. Dziewczyna prawdopodobnie stała się ofiarą seryjnego mordercy. W poszukiwaniach w Sydney partneruje Norwegowi Aborygen - Andrew Kensington, który oprowadza Harry'ego po najbardziej podejrzanych zakamarkach miasta. Upał, natłok informacji i nieznany, pełen dziwnych tropów świat sprawiają, że norweskiemu policjantowi nie udaje się zauważyć rzeczy oczywistych. Sprowadza to na niego nie lada niebezpieczeństwo.
Zacznę od pierwszego zarzutu - po co ta Australia? Rozumiem, że umieszczenie tam akcji powieści może się wydawać ciekawą koncepcją, szczególnie w kontekście kulturowym. Nawet przyznaję, że aborygeńskie legendy i różnice pomiędzy rdzennymi i napływowymi Australijczykami są niezmiernie ciekawe. Kontynent będący swoistym kulturowym tyglem potrafi zaskakiwać. Ale nie w skandynawskim kryminale! Australia odebrała tej książce klimat. Choć nie jestem na tyle krótkowzroczna by wierzyć, że Skandynawia jest krainą wiecznej zmarzliny, lubię tamtejszy świat, którego chłód objawia się w ludzkim zachowaniu, oszczędności słów i gestów. W powieści Nesbø cechy te przedstawia jedynie jeden z bohaterów. A to za mało. Choć sam Harry Hole ma swój urok. I to na tyle silny, że można mu wybaczyć alkoholizm, gburowatość, i słabość do dziwnych romansów. Norweg jest bowiem mistrzem w swoim fachu. Pod warunkiem, że nie leży właśnie nieprzytomny w jakimś parku po trzydniowym alkoholowym ciągu. Ciekawą postacią jest też z pewnością Andrew Kensington. To dzięki temu mężczyźnie poznajemy sytuację Aborygenów w Australii. I choć większość z nas doskonale wie, że rdzenni mieszkańcy byli w tym kraju latami tępieni przez kolonizatorów, często nie zdajemy sobie sprawy z tego, że taka dyskryminacja trwa nadal. Dzięki Kensingtonowi, któremu udaje się sporo osiągnąć w świecie przynależnym białym, widzimy jaki koszt często trzeba ponosić by spełnić wyśrubowane wymagania i znieść presję otoczenia. Kensington staje się też przewodnikiem Harry'ego po australijskim podziemiu, które niewiele ma wspólnego z naszym wyobrażeniem o tym słonecznym raju. Ciekawa jest również, oczywiście, sama intryga kryminalna, która, przynajmniej dla mnie, była nieprzewidywalna i dobrze skonstruowana, dzięki czemu prowadziła czytelnika do rozwiązania za pomocą subtelnych tropów. Trudno napomknąć tu o którymkolwiek z nich, ale przyznaję, że te najbardziej wartościowe pochodziły od osób, po których nigdy bym się tego nie spodziewała.
"Człowiek - nietoperz" to pełna mylnych tropów i tajemnic opowieść, która wciąga czytelnika w swój świat. I choć nie ma w niej klimatu znanego ze skandynawskich kryminałów przyznaję, że australijski mikroklimat też ma swój urok. Nie dziwię się już milionom czytelników, którzy pokochali książki Jo Nesbø. Sama z pewnością wrócę do historii z Harrym Hole, choć mam nadzieję, że następnym razem akcja będzie miała miejsce na północy Europy.

środa, 7 lutego 2018

O przerysowanej prowincji, która wydaje się aż zanadto polska, czyli "Wymazane" Michała Witkowskiego

M. Witkowski, "Wymazane", Wydawnictwo Znak Literanova, 2017.

Michał Witkowski wydaje się być pisarzem jedynym w swoim rodzaju. Tworzy literaturę tak przerysowaną i nieprzewidywalną, że od jego książek nie sposób się oderwać. Również "Wymazane" przeczytałam niemal jednym tchem, pochłaniając przesiąkniętą kampem rzeczywistość polskiego, małego miasteczka i historię człowieka wplątującego się w serię przedziwnych zdarzeń, które mają doprowadzić go do zdobycia sławy.
Gdzieś na końcu Polski, tuż przy litewskiej granicy, w pobliżu bagien i Lasu, W Którym Rosną Same Trujaki leży Wymazane. W mieście tym nie dzieje się niemal nic, a okolicą trzęsie Alexis - stara bizneswoman z gangsterską przeszłością. Mieszka tam również Damian Piękny, chłopak o przecudownej urodzie, niewielkich ambicjach i nietypowych skłonnościach seksualnych. Wpada on w oko Alexis, która chce sobie osłodzić ostatnie miesiące swojego życia. W ten oto sposób zaczyna się szalona historia, podsumowująca nasz świat przedstawiony w krzywym zwierciadle.
Wymazane wydaje się być esencją polskiej prowincji - zapomniane przez wszystkich, wyposażone w kilka bloków, bez perspektyw, z przyjemnościami ograniczającymi się do siedzenia na przystanku z puszką piwa. To niemal bezimienne miasto może wydać się znajome każdemu z nas, ponieważ pozbawione zostało cech charakterystyczny. To właśnie tam swoją młodość marnuje Damian Piękny. Zdaje się on być przykładem plastikowego, małomiasteczkowego chłoptasia, pasującego do Wymazanego jak ulał, lecz posiada kilka specyficznych i charakterystycznych cech wyróżniających go wśród rówieśników. Należą do nich porażająca uroda i seksualna skłonność do starszych pań, czy jak mówi sam Damian - starych bab. Ze względu na fizyczne przymioty wybiera go na swojego wybranka najważniejsza persona w całej okolicy - Alexis. Owa bizneswoman w podeszłym wieku posiada największy majątek w okolicy, którą trzęsie, ale nie potrafi zaradzić własnej chorobie. Pragnie ona osłodzić sobie resztę życia i jednocześnie zmienić żywot Damiana, którego niezwykła uroda nie może się przecież marnować. Relacja tych dwojga jest bardzo ciekawa. Z jednej strony wpisuje się w schemat matrony i jej utrzymanka, z drugiej jest na tyle przerysowana i szalona, że trudno przewidzieć jej skutki. Bowiem Alexis uwodząca Damiana, narratora tej historii, zdaje się być opozycją do tradycyjnego postrzegania starości. Witkowski w swojej książce odwraca bowiem role. Obiektem pożądania stają się kobiety, na które w rzeczywistym świecie niemal nikt nie zwraca uwagi. I chodzi tu nie tylko o Alexis, posiadającą wielki majątek, ale i o inne starsze panie, otwarcie mówiące o swoim umiłowaniu do mężczyzn. Jednak główna bohaterka pokazuje również inną odwrotność - jak często bowiem się zdarza, że okolicą rządzi i trzęsie kobieta? Jak często osoba przesiąknięta kapitalizmem rodem z warszawskiego bazaru na miejsce swojego imperium wybiera miasteczko zapomniane przez świat? Ta odwrotność pojawiająca się niemal w każdym wątku pozwala nam inaczej patrzeć na otaczający nas świat. Ale nie tylko ona. Samo Wymazane, jego nazwa, nieokreśloność, zapomnienie, znajdujące się w niej esencje prowincji pokazują nasze myślenie o świecie i naszej pozycji w nim. Polska, przynajmniej w oczach elit, składa się bowiem z Warszawy, kilku innych dużych miast i niczego. Nie zmienia to jednak tego, że nawet na bagnach może trwać jakieś dziwne, nieokreślone i dziwaczne życie, które  dla przeżywających je jest bardziej prawdziwe niż warszawskie bankiety. Jednocześnie Alexis pragnie wprowadzić Damiana w warszawski świat, dać mu szansę na przeżycie życia z bajki, którą na prowincji może oglądać tylko w telewizji. Zdaje się w ten sposób zwracać stolicy swój dług. Jednak nawet Damian zauważa, że żywot gwiazdy Warszawy nie jest usłane różami. Co ciekawe, w powieści Witkowskiego niemal wszyscy zdają się tkwić w przeszłości, we wspomnieniach, jakby wszystko to, co działo się dawniej miało większe znaczenie.
Powieść Michała Witkowskiego opowiada o szalonym, przerysowanym i zabawnym świecie, który, mimo pozornej trywialności, niesie za sobą dużo znaczeń. I choć mam pewność, że rzeczywistość odbita w krzywym zwierciadle, zaprezentowana w brawurowy sposób w książce "Wymazane" nie będzie odpowiadać każdemu, lekturę tę polecam z całego serca.

niedziela, 4 lutego 2018

Przede wszystkim jesteśmy ludźmi, czyli "Celibat. Opowieści o miłości i pożądaniu" Marcina Wójcika

M.Wójcik, "Celibat. Opowieści o miłości i pożądaniu", Wydawnictwo Agora, 2017.

Pisanie tej recenzji to dla mnie twardy orzech do zgryzienia, ponieważ obiecałam sobie, że będę choć częściowo obiektywna. Tylko kiedy ktoś, kto jest tak zaprzysięgłym antyklerykałem jak ja bierze się za lekturę książki o celibacie, może mieć problem z powstrzymaniem emocji. Mimo tego postaram się pójść w ślady autora - Marcina Wójcika i o książce "Celibat. Opowieści o miłości i pożądaniu" napiszę tak rzeczowo i bezstronnie, jak tylko będę potrafiła.
"Celibat. Opowieść o miłości i pożądaniu" to zbiór reportaży dotyczących życia duchownych i aspirujących do tego stanu mężczyzn w Polsce. Bohaterowie opowiadają o swoich przeżyciach bez sprowadzania swojej seksualności do tabu i przyznają się do tego, że celibat jest dla nich wielkim ciężarem, którego większości nie da się udźwignąć. To także opowieść o tych najbardziej skrzywdzonych przez księży łamiących śluby czystości - ich partnerkach i partnerach, kochankach, ich rodzinach i dzieciach, które ze względu na przysięgi ojców przez całe życie będą nosić piętno dziecka duchownego.
Część z nas zdaje się traktować święcenia kapłańskie jako rytuał zamieniający człowieka w pozbawionego ludzkich potrzeb i przywar pretendenta do miana świętego. Tylko w rzeczywistości jest inaczej. Ksiądz proboszcz i to zarówno ten z wielkiego miasta jak i zapomnianej przez wszystkich wsi, tak samo jak my musi jeść i pić, bywa mu zimno, często się wścieka, może być zarówno skąpy jak i hojny, i przede wszystkim odczuwa popęd seksualny. Nie rozumiem, dlaczego Kościół katolicki tak uparcie odbiera swoim kapłanom prawa do tego ostatniego, a w konsekwencji prawa do pełni człowieczeństwa. Nie mi jednak o tym decydować. Aczkolwiek, kiedy przysłuchiwałam się historiom opisywanym przez Marcina Wójcika (tak, znów słuchałam audiobooka), poznałam bezmiar cierpienia ludzi, którzy zadręczają się z powodu wewnętrznej sprzeczności. Zacznijmy od tego, że w moim mniemaniu w książce pojawiły się dwa rodzaje księży. Pierwsi (w mniejszości) starali lub nadal starają się dochować celibatu. Udaje im się to w seminarium, gdzie nikt nie uczy młodych mężczyzn, często nieposiadających wielu doświadczeń seksualnych, jak radzić sobie z własnym popędem. Wytrzymują również wtedy, gdy poznają hierarchów o niejednoznacznych wymaganiach i dowiadują się że ci, którzy ze strachu powiedzą głośno co dzieje się nocami w alumnacie, mogą pożegnać się z seminarium. Po święceniach część z tych mężczyzn żyje w celibacie przez dłuższy czas. Inni dopuszczają się drobnych grzechów w samotności. Do momentu, w którym pojawi się ta jedyna czy ten jedyny i wszystko zaczyna się komplikować. Druga grupa to duchowni z założenia odrzucający celibat. To oni ukrywają przed parafianami partnerki i dzieci, żyją w dziwnych układach z mężczyznami i kobietami, a także dopuszczają się uczestnictwa w orgiach czy zostają pedofilami. Ta grupa zdaje się też traktować bycie księdzem jak zawód, nie jak powołanie. Konieczność ukrywania swojego życia uczuciowego czy seksualnego jest tylko dodatkową niedogodnością. O ile mogłam sobie wyobrazić tego typu podejście u przeciętnego proboszcza, przeraża ono, kiedy dotyczy hierarchów. Tam gdzie brak skrupułów łączy się z władzą dzieją się rzeczy przerażające. Trudno więc dziwić się, że święcenia kapłańskie zdaje się otrzymywać więcej księży wyrachowanych niż powołanych do posługi. Marcin Wójcik nie boi się trudnych tematów. Jego delikatność i wrażliwość sprawiają, że księża opowiadają im o najintymniejszych sprawach. Tak samo jak ich partnerki czy partnerzy. Ludzie, którym odebrano normalne życie, ponieważ pokochali człowieka reprezentującego ten jeden określony zawód. W książce nie brakuje też rozważań na temat zniesienia tego nieludzkiego zakazu. Nie potrafię zrozumieć dlaczego Kościół reprezentujący Boga, znęca się nad swoimi kapłanami. Cóż, głównym argumentem przeciwko zniesieniu celibatu są pieniądze. Dla mnie ważniejsze jest jednak człowieczeństwo, które odbierane jest kapłanom przez ten chory przepis.
Celibat nie jest niczym dobrym. Wręcz przeciwnie, rodzi on tak wielką patologię, że trudno zrozumieć, dlaczego go jeszcze nie zniesiono. Jednak w tej książce chodzi nie tylko o sam celibat, ale i o sylwetki księży, którzy w oczach niektórych za nas przestają być ludźmi. A powinni być jak najbardziej ludzcy. Jeśli chcecie zrozumieć dlaczego, przeczytajcie "Celibat. Opowieści o miłości i pożądaniu". Polecam! 

wtorek, 30 stycznia 2018

Opowieść o walących się światach, czyli "Rdza" Jakuba Małeckiego


J.Małecki, "Rdza", Wydawnictwo Sine Qua Non, 2017.

Książki Jakuba Małeckiego mają to do siebie, że przygnębiają czytelnika, ale on i tak nie może się od nich oderwać. Za "Rdzę" chwyciłam mając tę świadomość i przesłuchałam całego audiobooka w zaledwie kilka dni. I choć przyznam, że melancholijne historie o prostym życiu, targanym nieustannymi przeciwnościami nie należą do opowieści, po które sięgam z chęcią, Małeckiemu z pewnością dam się skusić jeszcze raz.
"Rdza" to dwie przeplatające się historie o ludziach, którzy w jednej chwili stracili niemal wszystko. Szymek, spędzający czas u swoich dziadków we wsi Chojny dowiaduje się, że jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Wszystko, co do tej pory znał rozpada się na kawałki, a prowincja staje się jego nowym, obcym domem. Historia Tosi, babci Szymka, rozpoczyna się w 1939 roku. To właśnie wtedy, we wrześniu wali się jej świat. I to nie tylko dlatego, że nagle, z powodu wojny nie może pójść do drugiej klasy.
Rdzę każdy z nas nosi w sobie. To ten mały kawałek naszej osobowości, który bezpowrotnie skorodował z powodu cierpienia. Zaznają go zarówno Szymek jak i Tosia. I choć w obu przypadkach wygląda ono nieco inaczej jest ono niezmiennie nieznośne i nie da się go ukryć. Życie Szymka na trwale odmienia śmierć rodziców. Niszczy ona nie tylko jego mały dziecięcy świat, zostawiając niemożliwą do zniwelowania pustkę, ale i rzuca cień na całe życie. Chłopak musi sobie poradzić z ciężarem, z którego udźwignięciem mają problem nawet otaczający go dorośli. W tym nieopisanym chaosie trudno mu jednak odnaleźć coś na tyle racjonalnego, by otrząsnąć się z lęku i rozpaczy. Ze strachu przed kolejną stratą chowa swoje ukochane przedmioty do pralki. Wierzy, że metalowy bęben ochroni je przed Bozią, do której zabrani zostali rodzice. Efekty związanej ze stratą bezsilności łączą na zawsze Szymka i jego kolegę Budzika. Ich losy będą się przeplatać nieustannie, w dobrych i złych chwilach, mimo że Szymon zrobi wszystko, by ze świata przynależnego Chojnom uciec. Zarówno fizycznie jak i psychicznie. Tośce nigdy się to nie udaje. Tkwi w swoim małym pełnym rys wszechświecie porzuconej dziewczynki. Pierwsza z nich pojawia się, gdy we wsi płonie stodoła wypełniona ludźmi uciekającymi przed Niemiecką armią. Druga, gdy umiera jej ojciec. Wszystko to dzieje się na początku wojny, która wywraca świat Tośki do góry nogami. To właśnie wydarzenia z tamtego czasu oraz tajemniczy mężczyzna, którego poznała jako młoda dziewczyna determinują jej losy. Kobieta zaczyna bezwiednie powielać błędy matki i żyć według schematu nieszczęścia zarysowanego jeszcze w czasach, kiedy nie mogła sama za siebie odpowiadać. Owa tragiczność losu obojga bohaterów i inne podejście do walki o normalność sprawia, że zestawienie ich życiorysów jest bardzo ciekawe. Całość jest opisywana w charakterystycznym dla Małeckiego nieco onirycznym stylu. I choć momentami zdaje się, że autor opisuje ciągle te same historie, które pojawiły się już w jego poprzednich książkach sens tych opowieści jest nowy, a drobne powtórki w zarysie wydarzeń są tylko potwierdzeniem tego, jak bliskie sobie potrafią być życiorysy przypadkowych osób. Nie zmienia to jednak faktu, że zatrważająca pustka determinująca żywoty bohaterów, niemożność dokonywania zmian i wielkość codziennych tragedii sprawia, że życie zamiast z cudem zaczyna nam się kojarzyć ze śmiertelną chorobą, którą zarażamy się w chwili narodzin. Nie osładza tego wrażenia także trudna, acz ciekawa przyjaźń pomiędzy Szymkiem a Budzikiem, który w dzieciństwie uratował mu życie. Dzieje się tak, ponieważ w ujęciu Małeckiego nawet przyjaźń może prowadzić do bólu i klęski.
Książki Małeckiego słuchałam niczym zaczarowana i przyznaję, że lektor - Andrzej Ferenc swoim głosem podkreślił zarówno oniryczność powieści jak i jej skrywaną głębię. Dlatego też polecam Wam "Rdzę" zarówno w wersji audio jak i papierowej. I choć nie będzie to łatwa czytelnicza wyprawa, myślę że warto ją odbyć. Bo proste życie może być znacznie bardziej skomplikowane niż nam się wydaje.

sobota, 27 stycznia 2018

Pisarskie rozmyślania o ekonomii, czyli "Dług. Rozrachunek z ciemną stroną bogactwa" Margaret Atwood

M.Atwood, "Dług. Rozrachunek z ciemną stroną bogactwa", tłumaczenie T.Macios, Wydawnictwo Znak, 2010.

Przyznam, że mam z książką "Dług. Rozrachunek z ciemną stroną bogactwa" Margaret Atwood spory problem. Z jednej strony nie chcę wmawiać Wam, że jest to lektura wciągająca i arcyciekawa, a z drugiej wiem, że przemyślenia w niej przedstawione są bardzo rozsądne, a konkluzja słuszna. I wszystko było by dobrze, gdyby nie ta ekonomia. Bo nie dość, że za nią nie przepadam to mam z nią sporo negatywnych doświadczeń.
Książka Margaret Atwood to zbiór esejów opowiadających o różnego rodzaju długach, podejściu do pieniądza i jego wartości oraz różnicach społecznych, związanych ze statusem majątkowym. Mówi ona także o tym, że są sytuacje, w których nasze kredyty czy wierzytelności nie dotyczą pieniędzy sensu stricte. Możemy być winni przysługę czy szacunek. Wszystko zależy od sytuacji. Całość autorka popiera przykładami, zarówno literackimi, jak i tymi wziętymi z codziennego życia.
Gdyby tę książkę napisał ktoś inny, prawdopodobnie bym jej nie przeczytała. Atwood stała się jednak dla mnie ostatnio autorką, po którą warto sięgnąć. Nawet wtedy, gdy opowiada o tematach trudnych. Nasza kultura uczy nas, że pieniądze są czymś, o czym się nie rozmawia. Jednak od ich posiadania zależy nasz los. I nie tylko od posiadania. Także od tego, co robimy, gdy je mamy. Przewijający się przez całość motyw dłużnik-wierzyciel pokazuje, że wierzytelności towarzyszą nam od zarania dziejów. Ciekawe jest to, jak autorka odwołuje się do motywów literackich. Przyznam, że większość z nich pochodziła z literatury anglojęzycznej, często nieprzetłumaczonej do tej pory na język polski i była dla mnie nieznana, jednak Atwood nakreśliła wszystko na tyle wyraźnie, że łatwo było zrozumieć jej intencje. Odpowiedzialny jest za to styl i ogromne zasoby wiedzy pisarki. Eseje są bowiem niezwykle przemyślane i przejrzyste. Nietrudno je zrozumieć, mimo że opowiadają o skomplikowanych zagadnieniach wymagających długotrwałej analizy. Najciekawszy jest jednak ten ostatni, wydający się swoistą konkluzją książki. Jest to współczesna wersja "Opowieści wigilijnej" Dickensa, w której to bogaty Scrooge musi sobie uświadomić jak bardzo krzywdził nie tylko ludzi, ale planetę Ziemię. I choć obraz nakreślony przez Atwood wydaje się utopijny i nierealny, może zauroczyć. Szczególnie fanów pisarki, którym przypomni wątki z trylogii "Maddaddam". Nie będę jednak ukrywać, że mimo lekkości stylu i budującej konkluzji, książkę czytałam z umiarkowanym entuzjazmem. Jestem w stanie przeczytać pięćdziesiąt stron o ekonomii. Ponad dwieście pięćdziesiąt trochę mnie przerosło.
Nie będę polecać Wam tej książki. Jednak jeśli lubicie ekonomię, zastanawiacie się nas rolą człowieka na świecie i relacją dłużnik-wierzyciel poświęćcie jej chwilę czasu. Może otworzy Wam oczy, może znudzi. Ja, mimo tej odrobiny znużenia, nie żałuję czasu poświęconego na tę lekturę "Długu. Rozrachunku z ciemną stroną bogactwa" Margaret Atwood.

PS Na podstawie tej książki nakręcono również film zatytułowany "Payback" czy też "Dług według Margaret Atwood". Nie widziałam go, więc trudno mi się wypowiadać, ale może jest on alternatywą dla czytania tej nazbyt ekonomicznej książki. 

środa, 24 stycznia 2018

Każda kobieta ma to coś..., czyli "Kaprysik. Damskie historie" Mariusza Szczygła

M. Szczygieł, "Kaprysik. Damskie historie", Wydawnictwo Agora, 2017.

Czy mężczyzna może pisać o kobietach w sposób celny i zabawny, ale tak, aby nikogo nie wyśmiać i nie urazić? Czy mężczyzna może przedstawić szereg kobiecych historii, które być może zawierają pewne kaprysy i dziwactwa, ale stawiają kobiety w takim świetle, że bohaterki tych opowieści wydają się nam osobami wręcz przesympatycznymi? Tak. Pod warunkiem, że tym mężczyzną jest Mariusz Szczygieł. Zbiór jego krótkich reportaży o kobietach zatytułowany "Kaprysik. Damskie historie" zauroczył mnie zarówno formą jak i treścią.
Kobiety potrafią czarować osobowością i zaznaczać swoje miejsce w społeczeństwie nawet przy pomocy drobnych, niemal nic nieznaczących nawyków. Właśnie nad tymi drobnostkami pochyla się w swoich reportażach Mariusz Szczygieł. Poznajemy więc historię dwóch przyjaciółek, które korespondowały ze sobą przez niemal całe życie, mimo że nie dzieliła ich duża odległość. Możemy przeczytać opowieść o tajemniczej liście kobiet znalezionej w jednej ze stołecznych kawiarni. Dowiadujemy się o istnieniu Janiny Turek, która przez lata dokumentowała to, co innym wydaje się całkowicie nieistotne. I choć kobiety nie są jedynymi bohaterkami reportaży Szczygła, z pewnością właśnie one kreują przedstawiony w nich świat.
Zabrzmi to banalnie, ale reportaże Mariusza Szczygła dobrze się czyta. Dobrze się też ich słucha. Szczególnie w interpretacji autora, która nadaje tekstom dodatkowego wymiaru. "Kaprysik", choć jest zbiorem reportaży, nie porusza tematów ważkich i przygnębiających. Skupia się raczej na rzeczach ciekawych i osobliwych, które nie są bardziej niefartowne niż przeciętny ludzki żywot. I przypuszczalnie właśnie dzięki tej pozornej normalności, czy też sytuowaniu się w granicach normy "Kaprysik" aż tak bardzo wciąga czytelnika. Wyciąga bowiem wszystkie nasze ukrywane dziwactwa, które albo chronimy przed światłem dziennym, albo dzielimy się nimi jedynie z najbliższymi. Tak było, chociażby, w przypadku Janiny Turek, kobiety na wskroś przeciętnej, mającej jednak bardzo nietypowe hobby. Otóż spisywała ona w dziesiątkach zeszytów to, co przydarzyło jej się każdego dnia. Nie skupiała się jednak na własnych przemyśleniach, ale tym, ile razy każdego dnia ktoś ukłonił się na ulicy, albo co danego dnia jadła. Owa osobliwa kronika jest tworem ciekawym i zastanawiającym. Szczygieł pozwala sobie na snucie związanych z tym hipotez, analizując jaki pani Janina mogła mieć cel w tym całym spisywaniu. Te dywagacje, pojawiające się w niemal każdym z reportaży, nadają całości smaku i podkreślają to, co w całym cyklu zdaje się najważniejsze - urok normalności, ludzkich nawyków i przyzwyczajeń. To, co najnormalniejsze lub odrobinę dziwaczne wydaje się nam często ważniejsze niż wielkie sprawy świata. "Kaprysik" między wierszami, nadaje sens takim drobnostkom. I to bez względu na to, czy są to poszukiwania związane z tajemniczą listą kobiet, na której znalazły się tak znamienite postaci jak Hanna Krall, czy opowieść o życiorysie polskiej aktorki nominowanej do Oskara. Ponieważ każde życie jest taką drobną historyjką, kaprysem w odmętach świata. I w każdym z nas można znaleźć temat na reportaż.
"Kaprysik. Damskie historie" Mariusza Szczygła to niespełna cztery godziny słuchania. Przypuszczam, że lektura zajęłaby jeszcze mniej. Nie zmienia to jednak faktu, że dawno nic nie wzbudziło we mnie takiej ciekawości związanej z anonimowymi ludźmi obok (i to nie w kontekście plotkarskim), jak ten zbiór reportaży. Polecam go Wam z całego serca. Czas się uśmiechnąć do własnych dziwactw.

poniedziałek, 22 stycznia 2018

O traumie kata, czyli "Zaginiony" Michaela Katza Krefelda

M.Katz Krefeld, "Zaginiony", tłumaczenie E. Frątczak-Nowotny, Wydawnictwo Literackie, 2015.

Gdybym czytała serie w odpowiedniej kolejności, nie byłabym sobą. Dlatego też cykl Michaela Katza Krefelda o detektywie Ravnie zaczęłam od drugiego tomu. Cóż, przeglądając biblioteczne półki nie mogłam się powstrzymać i poczekać, aż ktoś zwróci książkę będącą początkiem serii. Z dwóch powodów. Po pierwsze - po roku od powrotu do Polski moja tęsknota za poukładaną Skandynawią w wersji duńskiej osiągnęła apogeum. A po drugie Ravn to po duńsku Kruk, czyli moje drugie ulubione zwierzę, tuż po kocie. Zapewniam jednak, że to nie jedyne powody, dla których warto było przeczytać "Zaginionego"
Były policjant, Thomas Ravnsholdt nie radzi sobie ze swoim życiem. Mieszka na łodzi, jego życiowym towarzyszem jest stary pies, stanowczo za dużo pije i nie może się pogodzić ze śmiercią ukochanej kobiety. Z marazmu wyrywa go zlecenie, którego początkowo nie chce przyjąć. Pewien stateczny księgowy poszedł do pracy, okradł znajdujący się w biurze sejf i zniknął. Po pół roku od tego wydarzenia zgłasza się do Ravna siostra złodzieja. Kobieta jest przekonana, że bratu stało się coś złego. Detektyw rusza do Berlina by zbadać sprawę. Nie wie jeszcze, jak dawnych czasów sięga afera, w którą się wplątał.
Przełomy dziejowe dla niektórych są związane z osiągnięciem wolności. Innym wywracają świat do góry nogami. Widać to w powieść Katza Krefelda, w której przeplatają się wątki współczesne i te sprzed zburzenia Muru Berlińskiego. Bohaterem tych pierwszych jest Ravn, tych drugich naczelny kat Stasi, wyciągający w swojej tajnej piwnicy informacje z tych, którzy oficjalnie są już niemal martwi. Obserwujemy go podczas ostatnich chwil komunizmu w NRD. To właśnie te obrazy mają naprowadzić na trop Ravna i czytelnika. Jednak historia Erharda Haussera służy również pokazaniu, jak daleko można się posunąć w imię ideałów i jak długo można wierzyć w racje systemu, który upada. Ten kat nie chce jednak przyjąć upadku do wiadomości i walczy by uratować resztki dawnej potęgi i przy okazji zniszczyć życie kolejnej osoby, kolejnej rodziny, kolejnego wroga "ojczyzny". I choć dla nas, Polaków, nikczemność dawnego systemu, "ubeckie metody" i ślepa wiara w system nie są czymś zupełnie obcym, ponieważ albo o tym słyszeliśmy, albo mieliśmy z tym piekłem do czynienia. Jednak trzeba przyznać Krefeldowi, że opisał tę rzeczywistość w sposób wystarczająco obrazowy, by nakreślić czytelnikom okrucieństwo świata za żelazną kurtyną. Lecz znacznie ciekawsze, niż przygody agenta Stasi są perypetie samego Ravna. A trzeba przyznać, że nie jest on człowiekiem łatwym w obyciu. Już sam sposób, w jaki przyjmuje zlecenie, można uznać za kontrowersyjny. A to, jak miota się między zrobieniem tylko tego, co konieczne, a całkowitym poświęceniem się misji wydaje się niemal urocze. Postać wykreowana przez Katza Krefelda jest nie tylko pełna sprzeczności, ale i ciekawa. Ravna nie da się lubić, ale można zauważyć w nim silnie zarysowany kręgosłup moralny. To jeden z tych bohaterów kryminałów, o których chce się czytać, ponieważ mimo słabości i ciężkich przeżyć, wie, co należy zrobić, umie myśleć i znajduje wyjście wtedy, gdy czytelnikom wydaje się, że go nie ma. "Zaginiony" jest jednak przede wszystkim dobrze skonstruowanym kryminałem, który, choć czasami nie porywa prędkością akcji, wciąga czytelnika w swój świat. Intryga kończy się całkiem zaskakująco, a i poszczególne wątki sprawiają, że książkę trudno odłożyć. Irytują tylko sceny związane ze śmiercią ukochanej detektywa. Rozumiem, że jest to sprawa łącząca poszczególne tomy i ma ona nadać głównemu bohaterowi melancholijny wymiar człowieka skrzywdzonego przez życie, ale stopień, w którym Ravn, mimo okoliczności, nie może się otrząsnąć z traumy odbiera tej postaci wiele z początkowego uroku.
Jeśli szukacie dobrego kryminału, sięgnijcie po serię o Ravnie. Choć przypuszczam, że lepiej zacząć ją od pierwszego tomu. Obiecuję, że kiedy tylko dopadnę tę książkę, przeczytam ją i zrecenzuję, choć nie czuję specjalnych niedogodności związanych z tym, że najpierw przeczytałam "Zaginionego". Wam też życzę miłej lektury. Powieść Michaela Katza Krefelda z pewnością do takich należy.

sobota, 20 stycznia 2018

Baśń i bajka to nie to samo, czyli "Grimm City. Wilk!" Jakuba Ćwieka

J.Ćwiek, "Grimm City. Wilk!", Wydawnictwo Sine Qua Non, 2016.

Disney wmówił nam, że baśnie to słodkie historyjki o księżniczkach, które zawsze odnajdują swojego księcia. Jednak jeśli przyjrzymy się oryginalnym historiom, spisanym przez braci Grimm, przekonamy się, że prędzej mogły przyprawić dzieci o koszmary niż o spokojny sen. Między innymi do tych wersji baśni nawiązuje świat wykreowany przez Jakuba Ćwieka w "Grimm City. Wilk!". 
Miasto Grimm to spowita pyłem i brudem metropolia umieszczona na cielsku olbrzyma. Tamtejszy klimat nie sprzyja nie tylko płucom, ale i uczciwemu życiu. Wszelkiego rodzaju gangsterzy, bogacze i rzezimieszki trzęsą miastem, w którym zwykli śmiertelnicy starają się po prostu przeżyć. Jednym z takich niewiniątek jest Alfie - przegrany muzyk. W wyniku nieprzyjemnego zbiegu okoliczności musi zastąpić swojego współlokatora, kierowcę taksówki, podczas pracy. Nawet nie wyobraża sobie w jak wielką aferę się przez to wplącze. Szczególnie, że nowy gracz na przestępczej scenie miasta rozpoczyna walkę o wpływy. 
Za audiobooka książki Ćwieka sięgnęłam, bo chciałam poprawić sobie humor. Dotychczas znałam tego pisarza głównie z serii o Kłamcy, więc wydawał się idealnym wyborem. Jednak słuchając opowieści o Grimm City zamiast śmiać się zanurzałam się w klimacie rodem z "Sin city" Roberta Rodrigueza. Nie żałuję. Tajemnicze historie i gangsterskie porachunki naprawdę mnie wciągnęły. Choć w pewnych aspektach, jeśli dobrze znało się oryginalne wersje baśni, łatwo było przewidzieć, co stanie się za chwilę. Bardziej zainteresował mnie jednak świat wykreowany przez autora, który, jak zwykle u Ćwieka, czerpie z kultury i popkultury pełnymi garściami. Mamy więc ponure miasto, trochę przypominające hybrydę hardkorowej wersji Katowic z Ameryką lat dwudziestych. Jest brudne, skrajnie seksistowskie i pełne bezwzględnych ludzi gotowych zdeptać innych jak robaki. Jego mieszkańcy odczuwają wobec niego wstręt każdego dnia, kiedy muszą przebijać się przez ulice, na których nie da się oddychać i które w każdej chwili mogą zostać zasypanie niewyobrażalną ilością pyłu. Ciekawa jest też panująca w świecie Grimm City religia oparta na pierwotnych krwawych wersjach baśni.Według tamtejszych wierzeń każdy opowiada swoją, specyficzną historię. Jest to interesujące szczególnie dlatego, że część opowieści z przeszłości, które poznajemy swoją fabułą naprawdę przypominają znane baśnie, choć zmodyfikowane, a postaci takie jak Jaś i Małgosia dorosły i lepiej lub gorzej radzą sobie z życiem. To właśnie baśń napędza tę książkę, nadaje Grimm City charakteru. Bo o głównym bohaterze nie można tego powiedzieć. Afie z założenia jest nieudacznikiem i przeciętniakiem. Jego życiem rządzi przypadek. I to właśnie on sprawia, że znajduje sojuszników wśród prawdziwych miejskich graczy, takich jak agent McShane czy prowadzący śledztwo Evans, a także gangster Dargosavlij. Dzięki ich przewodnictwu Alfiemu udaje się zachowywać życie w najmniej odpowiednich okolicznościach. Jednak moją ulubioną bohaterką jest Palla Di Neve - młoda dziennikarka, która radzi sobie znacznie lepiej niż starzy wyjadacze w świecie sytuującym kobiety, jako istoty podrzędne. Sposób, w jaki manipuluje mężczyznami i uciera im nosa pokazuje jednoznacznie, że w dziennikarstwie liczy się talent i umiejętności, a nie płeć. Wojna o wpływy opisywana z perspektywy tych bohaterów nie tylko wciąga, ale i pozwala zrozumieć, że niczyja historia nie może istnieć osobno, a w bajka to nie zawsze opowiastka o triumfie dobra nad złem.
"Grimm City. Wilk!" może i nie wciąga tak jak Sin City, ale to ciekawa opowieść, która może ubarwić nam długie, zimowe wieczory. Historii kryminalnej nie można niemal nic zarzucić, a mroczny, baśniowy świat to gratka dla każdego, kto lubi w książkach znajdować odwołania do innych dzieł kultury. Ja chętnie dam się porwać drugiej części historii o tym ponurym miejscu. 

wtorek, 16 stycznia 2018

O perfekcji reportażu, czyli "Bóg zapłać" Wojciecha Tochmana

W. Tochman, "Bóg zapłać", Wydawnictwo Czarne, 2010.

Dobry reportaż powinien poruszać, zachowując obiektywizm i opisywać wydarzenia, które być może nie są łatwe w odbiorze, ale świadczą o określonych zjawiskach społecznych. Tak właśnie można określić teksty autorstwa Wojciecha Tochmana zawarte w zbiorze zatytułowanym "Bóg zapłać". Jak dla mnie są one przykładem perfekcyjnego reportażu.
Wojciech Tochman nie boi się trudnych tematów. Porusza je, choć wielu wolałoby o nich zapomnieć. W "Bóg zapłać", wydanym w 2010 roku znajdują się teksty z lat wcześniejszych, ułożone tak, by tworzyły spójną całość. Opowiadają o ludzkiej biedzie, niezrozumieniu, braku współczucia, ślepej wierze czy pogodzeniu się z trudnym losem. Mówią o wszystkim tym, co chcielibyśmy przemilczeć. I sprawiają, że podskórnie chcemy zacząć działać.
Nie żyjemy w świecie idealnym. Jednak często chcemy się łudzić, że szarość dookoła nas nie dotyczy. Wojciech Tochman w swoich reportażach oświetla dla nas tę szarość. I nie jest ona przyjemna. Wśród nas żyją przecież i tacy, którym życie nie tyle "nie wyszło", co od samego początku nie dawało szans. Inni stracili szansę na normalność w jednej chwili. Nie odzyskają jej nigdy. Reportaże znajdujące się w zbiorze "Bóg zapłać" to garść oszczędnych, doskonale dobranych słów, które razem wgryzają się w ludzki umysł i chwytają za serce. Jak historia maturzystów z Białegostoku, którzy ucierpieli w wypadku w drodze do Częstochowy na tradycyjną pielgrzymkę. Autor opowiada o nich dwa razy. Tuż po tragedii i po upływie roku. W obu tych relacjach na pierwszy plan wybija się nie tylko ironia losu, ale i autobus pełen wierzących uczniów i nauczycieli, który jechał na tę samą pielgrzymkę i nie zatrzymał się by pomóc, choć płonący koledzy siedzących w nim maturzystów byli tuż obok. I słowa "Bóg tak chciał" pozwalające odżegnać się od tragedii, w której ofiarami są nie tylko ci, którzy zginęli, ale i ci, którzy śmieli przeżyć. Podczas opowieści o tak przerażających wydarzeniach uwidacznia się dziennikarska postawa Tochmana - reportera stojącego z boku, zadającego pytania i wysłuchującego odpowiedzi, który dyskretnie słucha i notuje nikogo nie oceniając. Autor oddaje w ten sposób głos osobom na co dzień żyjącym gdzieś poza marginesem ludzkiego wzroku. Bowiem kiedy tylko wyściubią nos ze swych nisz, spotykają się ze społecznym ostracyzmem. Jak chłopak chorujący na zespół Tourette'a, rodzeństwo w dzieciństwie odebrane kochającym, acz biednym rodzicom, a także kobieta, która wbrew wszystkiemu odważyła się adoptować niepełnosprawne dziecko. Takich historii wokół nas jest mnóstwo. Jednak albo się o nich nie mówi, albo wspomina w kontekście sensacji z tabloidu czy programu "Uwaga". Tego typu kreacje jesteśmy w stanie ominąć. Reportaże Tochmana poruszają jednak zupełnie inne nuty - jemu nie chodzi o sensację, ale o ludzkie życie, to prawdziwe, niepodkolorowane i pełne cierpienia. To, które zmusza nas do zadania pytania: dlaczego ludzki żywot jest taki okrutny i co ja mogę zrobić, żeby to zmienić.
Perfekcyjny reportaż to taki, który przy zachowaniu obiektywizmu zmusza czytelników do myślenia. Nie daje jednoznacznej odpowiedzi, ale opisuje sytuacje, które są strzępkami otaczającej nas rzeczywistości. Znajdujące się w zbiorze "Bóg zapłać" teksty Wojciecha Tochmana, spełniają wszystkie te postulaty, dlatego mogę je Wam z całego serca polecić.

niedziela, 14 stycznia 2018

Bierność nigdy niczego nie naprawi, czyli "Bezbarwny Tsukuru Tazaki i lata jego pielgrzymstwa" Harukiego Murakamiego

H.Murakami, "Bezbarwny Tsukuru Tazaki i lata jego pielgrzymstwa", tłumaczenie A. Zielińska-Elliot, Wydawnictwo Muza 2013.

Haruki Murakami to pisarz, z którym mam sporo problemów. Patrzę bowiem na jego utwory z dwóch perspektyw - czytelniczej i krytycznej. Ta druga często każe mi wytykać wady języka tego pisarza i twierdzić, że większość jego książek jest zbyt prosta i płaska w odbiorze, a bohaterki, które kreuje są bez wyrazu. Jednak jako czytelniczka lubię zatapiać się w świat budowany przez Japończyka i często identyfikuję się z tworzonymi przez niego postaciami (głównie płci męskiej, nie pytajcie dlaczego). Na szczęście w przypadku "Bezbarwnego Tsukuru Tazaki i lat jego pielgrzymstwa" nie muszę być zbyt krytyczna.
Tsukuru Tazaki to trzydziestosześcioletni kawaler, który stara się ułożyć swoje samotne i monotonne życie. Spotyka kobietę - Sarę Kimoto i zbliża się do niej na tyle, by opowiedzieć jej najsmutniejszą historię swojego życia. Jako młody chłopak mieszkający w Nagoi miał czwórkę przyjaciół. Przeżył z nimi kilka pięknych lat. Nawet wtedy, gdy jako jedyny przeniósł się na studia do Tokio starał się za wszelką cenę utrzymywać z nimi kontakt. Jednak pewnego dnia, nagle, bez powodu, wszyscy zaczęli go ignorować. Tsukuru nigdy nie dociekał, dlaczego tak się stało. Jednak w chwili, w której Sara mobilizuje go do poszukiwań, jest gotów je podjąć. Nie wie jeszcze, jak daleko go poniosą.
Człowiek jest istotą społeczną. Bez względu na to, jak bardzo pragniemy temu zaprzeczyć, potrzebujemy aprobaty bliskich i otoczenia. Główny bohater powieści Murakamiego został jej pozbawiony nagle i to w najbardziej brutalny ze sposobów. Cierpiał z tego powodu miesiącami i nie potrafił o tym zapomnieć, jednak nigdy nie odważył się zapytać dlaczego przyjaciele tak nagle go odrzucili. I choć większości czytelników wyda się to dziwne, ponieważ dociekanie leży w naszej naturze, do Tsukuru Tazaki ta bierność pasuje. Ponieważ od samego początku wydawało mu się, że do niczego i nikogo nie przystaje. Wystarczy spojrzeć na pierwszy, prozaiczny powód - każdy z jego przyjaciół nosił nazwisko związane z jakimś kolorem z czym wiązały się konkretne pseudonimy: Biała, Czarna, Czerwony i Niebieski. Tsukuru z racji nazwiska, które nie pasowało do reszty na zawsze pozostawał jedynie Tsukuru. I to czyniło go, w jego mniemaniu, bezbarwnym. Odstawał także w innych aspektach, zawsze wydawało mu się, że jest czymś w rodzaju piątego koła u wozu i dlatego, choć odrzucenie było dla niego szokiem, nie stanowiło ono dla niego czegoś całkowicie niezrozumiałego. Jakby sam wcześniej wydał na siebie ten wyrok. Trudno mi pisać o samych poszukiwaniach prowadzonych przez Tazakiego - nie chcę zdradzać zbyt wiele z treści. Jednak warto zaznaczyć, że czas wszystko zmienia i poszczególne etapy poszukiwań sprawiają, że to, co niegdyś wydawało się traumą, teraz jest jedynie cieniem smutku, a całe wyjaśnienia zawsze będą wydawały się niewystarczające. Należy wspomnieć też o tym, z czym Murakami, w moim mniemaniu ma problem, czyli o postaciach kobiecych. O ile Sara, która nie pojawia się w książce zbyt często jest kobietą z krwi i kości, która wie czego chce i do czego dąży, o tyle zarówno Czarna jak i Biała wydają się być jedynie naszkicowane. Jedna z nich długo cierpiała z powodu pewnych problemów, nigdy dokładnie niezdefiniowanych, a druga wydawała się wieczną opiekunką i służącą - czyli kobietą wyrzekającą się siebie dla innych. Obu brakuje głębi i służą raczej odgrywaniu konkretnej roli niż istnieniu jako osobne byty. Powieść Murakamiego jest jednak przede wszystkim opowieścią o samotności - o tym, że można się do niej przyzwyczaić i trwać w niej niemal bezboleśnie. Jednak kiedy pojawia się realna szansa na to, że nie będzie trzeba już żyć pojedynczo, można zrobić wiele, by z takowej alternatywy skorzystać. Lecz najpierw trzeba pokonać ból odrzucenia, a ten jest często niewyobrażalny. To także historia ludzkich zmian. Młodzi, pełni ideałów, piękni, wydawaliśmy się sobie więcej warci niż dorośli, którzy zbyt wiele muszą i dlatego tracą nie tylko wolność, ale i cel w życiu.
Trwanie obok wszystkiego nie jest łatwe. Jednak bohaterowi Murakamiego długo udawało się tak żyć. Jego historia wciąga i niepokoi. Co musiało się stać, skoro przyjaciele z dnia na dzień zerwali z nim kontakt? Czy zrobili to słusznie? A może liczyli na inną reakcję samego Tsuskuru, a on milcząc, stracił coś bardzo cennego? "Tsukuru Tazaki i lata jego pielgrzymstwa" to prosta, wzruszająca historia o odbudowywaniu mostów, która z pewnością jest jedną z najlepszych powieści Murakamiego. 

środa, 10 stycznia 2018

Zło: nieprzewidywalne i zaślepione, czyli "Bestia. Studium zła" Magdy Omilianowicz

M.Omilianowicz, "Bestia. Studium zła", Wydawnictwo Od Deski do Deski, 2016

Pierwszy raz książka sprawiała, że sparaliżował mnie strach. I to nie raz. "Bestia. Studium zła" mroziła krew w żyłach niemal nieustannie. W swoim reportażu z fragmentami fikcji literackiej napisanym w serii Na F/Aktach wydawnictwa Od Deski do Deski Magda Omilianowicz opisuje bowiem człowieka, który nie odróżnia dobra i zła do tego stopnia, że zbrodnia niemal myli mu się z zabawą.
Leszek Pękalski, zwany "wampirem z Bytowa" przyznał się do 67 morderstw. Nie wiadomo, ile ich naprawdę popełnił. Skazano go za jedno. Autorka przybliża jego postać, ukazuje korzenie, analizuje wydarzenia, które mogły ukształtować go jako zbrodniarza, poszukuje motywów i stara się zrozumieć jego postępowanie. Część książki to przerażające monologi Pękalskiego, który opowiada o swoich zbrodniach dokładnie tak jak mógłby mówić o obiedzie czy zmianie miejsca zamieszkania. Całość oparta jest na aktach, wypowiedziach skazanego oraz osób mających z nim do czynienia.
Książki Omilianowicz słuchałam i być może to po części dzięki interpretacji Krzysztofa Czeczota treść tak bardzo mną wstrząsnęła. Jestem jednak pewna, że sama postać Pękalskiego jest głównym źródłem mojego strachu. Tragiczne połączenie traumatycznego dzieciństwa, cech psychopatycznych i niepełnosprawności intelektualnej sprawiło, że wampir z Bytowa niezdolny jest do odróżniania dobra od zła. W jego świecie zdaje się istnieć jedynie przyjemność i niedogodność. Do pierwszego dąży, drugiego unika. Ponadto z racji owego połączenia przez wiele lat nikt nie postrzegał Pękalskiego jako potencjalnego mordercy. Był jedynie "ciapą", "sierotą", "fajtłapą". Zamiast strachu wzbudzał litość. Jednocześnie nikt nigdy nie nauczył go jak radzić sobie z popędami. Dlatego, niczym zwierzę, po prostu, spełniał swoje zachcianki bez większego zastanowienia, ukrywając się jedynie w minimalnym stopniu. Trudno powiedzieć, czy miał szczęście, czy działał na tyle chaotycznie, że wykrycie go przez lata było niemożliwe. Pękalski utwierdzał się więc w swojej bezkarności i pozbawiał życia dziesiątki osób. Książka Omilianowicz nie mówi jednak o samych zbrodniach. Dowiadujemy się o niezwykle trudnym dzieciństwie. O tym, że Pękalski, często cierpiący głód, miał zawsze nieposkromiony apetyty. A także o szwagrze, który być może mógł powstrzymać zbrodniarza, ale połasił się na siedemset złotych. Autorka pokazuje w Bestii" dwa oblicza mordercy: niepełnosprawnego intelektualnie sierotę Leszka - wiecznie głodnego biedaka szukającego współczucia i pomocy oraz wyrachowanego, leniwego wampira z Bytowa, zdolnego do zabicia kogoś tylko dlatego, że śmiał się z jego nienaturalnego zachowania. Omilianowicz jest niezwykle wręcz obiektywna, zbiera opinie ludzi, którzy znali Pękalskiego, stara się znaleźć w nim pozytywy, ale niemal nikt nie potrafi powiedzieć o nim nic jednoznacznie dobrego. W najlepszy wypadku zbrodniarz był wobec kogoś neutralny. Jednak każdy, kto przebywał z nim choć odrobinę dłużej zauważał, że Pękalski wykorzystywał swoją słabość by wzbudzać litość i manipulował ludźmi, oszukując ich i wyzyskując ich dobroć.
Trudno mi pojąć, że tacy ludzie jak Pękalski mogą chodzić po świecie. Trudno mi nawet nazwać takiego zbrodniarza człowiekiem. Wampir z Bytowa jako morderca złamał wszystkie stereotypy, pokazując, że można popełniać najgorsze przewinienia, będąc biednym, niepełnosprawnym intelektualnie sierotą. I choć odkąd wysłuchałam tej książki Pękalski i możliwość wypuszczenia go na wolność wzbudzają we mnie strach, uważam, że takie lektury jak "Bestia. Studium zła" są nam bardzo potrzebne. Uświadamiają, że zło może czaić się w każdym. A kiedy napisane są po mistrzowsku, tak jak książka Omilianowicz, można je tylko z całego serca polecić.

poniedziałek, 8 stycznia 2018

Amerykańskie podróbki, czyli Neil Gaiman i jego "Amerykańscy bogowie"

N.Gaiman, "Amerykańscy bogowie, tłumaczenie P.Braiter, Wydawnictwo Mag, 2016.

"Amerykańscy bogowie" Neila Gaimana to dla wielu powieść kultowa. Ja usłyszałam o niej przypadkiem, kiedy promowano serial nakręcony na jej kanwie. Cóż, przyznaję bez bicia, że fantastyka od lat nie leży w zakresie moich ścisłych książkowych zainteresowań. Pomyślałam jednak, że może warto obejrzeć serial, a hołduje zasadzie "najpierw książka, potem ekranizacja", więc znalazłam na Storytel audiobooka i zabrałam się do słuchania. Zajęło mi to siedemnaście dni, mimo że średnio wysłuchuję jedną książkę tygodniowo.
Cień po kilku latach w więzieniu ma wreszcie wyjść na wolność. Jednak nie wszystko idzie po jego myśli. Tuż przed opuszczeniem zakładu karnego dowiaduje się, że jego ukochana żona - Laura, zginęła w wypadku samochodowym. Wszystko wskazuje na to, że przed śmiercią go zdradzała. Oszołomiony mężczyzna tuż po wyjściu na wolność spotyka tajemniczego pana Wednesdaya, który zdaje się czekać na Cienia. Podstępem zatrudnia go w charakterze ochroniarza i wprowadza w przedziwny, szykujący się na wojnę świat.
Być może miałam zbyt wygórowane oczekiwania, ale opowieść Gaimana wydała mi się, po prostu, nudna. Zwroty akcji były przewidywalne, a większość fabuły, ze względu na źródła mitologiczne, łatwa do odgadnięcia. Przyznaję jednak, że całość miała swoje dobre strony. W książce pojawiły się bowiem mniej znane bóstwa słowiańskie - Czernobog, czy siostrzane Zorze, które przynajmniej na początku mogły mnie jeszcze czymś zaskoczyć. Potem ich związek z innymi, lepiej znanymi mi mitologiami stał się na tyle czytelny, że wiedziałam, czego się po nich spodziewać. Mało intrygujące są również serwowane przez Gaimana tajemnice - jedynie laik, który z mitologią nie ma nic wspólnego, nie domyśli się od razu kim jest niby tajemniczy pan Wedensday i inni bohaterowie. A na temat tego, jak kreacja tego bohatera nie zgadza się z wyobrażeniem, jakie mam na jego temat, można napisać całą książkę. Ograniczę się to tego, że Wednesdayowi bliżej do knującego niezrozumiałe gierki Donalda Trumpa niż do prawdziwego, pełnokrwistego wikinga z krukami na ramieniu. Jedyną interesującą postacią wydaje się być sam Cień - zawikłany w swojej beznadziei i niemożności wyboru sługa. Mimo kryminalnej przeszłości ma w sobie więcej przyzwoitości niż jakiekolwiek bóstwo i choć jego głównym celem zdaje się być przetrwanie, stara się postępować słusznie i zrozumieć swoją rolę w pokręconym świecie, do którego trafił. Owo poszukiwanie jest dla mnie jedynym interesującym wątkiem całej opowieści, który, niestety, nie został rozwiązany w satysfakcjonujący czytelnika sposób. Jeśli chodzi o pomysły - interesujący wydał mi się tylko jeden. Mianowicie wykreowanie nowoczesnych, współczesnych nam bóstw. Pieniądze, sława czy elektronika stają się dla nas tak ważne, że rzeczywiście możemy przyrównać je do bogów. W pewnym sensie, tak jak dawne politeistyczne bóstwa spełniają one funkcję użytkową. Wydaje mi się jednak, że są to postacie niewyraźnie nakreślone, przez co nieautentyczne. Służą bardziej jako proteza wroga niż ktoś, kto rzeczywiście może wzbudzać strach.
Po wysłuchaniu "Amerykańskich bogów" z pewnością nie sięgnę po serial. Jak dla mnie ta książka to bank zmarnowanych pomysłów i spłaszczonych postaci. Jeden Cień jej nie uratuje. Dlatego, jeśli tak jak ja nie uważacie Gaimana za kultowego autora, nie czytajcie tej powieści - czas można zmarnować na przynajmniej sto o wiele ciekawszych sposobów.

czwartek, 4 stycznia 2018

Dzieciństwo wyznacza nasze ścieżki, czyli "To ty jesteś Bobbym Fischerem" Christera Mjåseta

Ch.Mjåset, "To ty jesteś Bobbym Fischerem", tłumaczenie D.Polska, Wydawnictwo Smak Słowa, 2016.
Moje wycieczki do biblioteki mają stały plan. Pierwszym przystankiem po przekroczeniu progu wypożyczalni są dwa regały, na których znajdują się książki zakwalifikowane jako literatura norweska, duńska, fińska, islandzka i szwedzka. Dokładnie w tej kolejności. To właśnie tam znalazłam powieść Christera Mjåseta "To ty jesteś Bobbym Fischerem" i przyznaje, że po jej lekturze chętnie wrócę do tego norweskiego pisarza.
Håkon pojawia się w rodzinnym Lillehammer po raz pierwszy od ponad dwudziestu lat. Przyjechał na pogrzeb dawnego kolegi. Unikał tego miasta, ponieważ wiązało się ono z wieloma nieprzyjemnymi wspomnieniami i tajemnicą sprzed lat, o której wszyscy chcieliby zapomnieć. Niestety zostawiła ona ślad na każdym z pięciu dawnych przyjaciół. Tak jak zniknięcie Agnes, dziewczyny, która była im bliska. Na czym polegał sekret? Co takiego zrobili chłopcy? I co tak naprawdę stało się z dziewczyną? Te tajemnice można poznać podczas pełnej emocji lektury, która przenosi nas z przyszłości w przeszłość i z powrotem.
Nie możemy uciec przed przeszłością. A niektóre sprawy z nią związane są zbyt skomplikowane, by po prostu o nich zapomnieć. Główny bohater powieści Mjåseta stara się uciec przed dawnymi wydarzeniami, ale po dwudziestu latach przeszłość dogania jego. Umiera jeden z dawnych przyjaciół Håkona, a on jest tym nagłym zgonem czterdziestoletniego mężczyzny na tyle zaintrygowany, że postanawia jechać na pogrzeb. Spotyka tam swoją dawną paczkę i zaczyna wspominać wszystko to, co rozdzieliło ich niemal na zawsze. Dzieci robią głupie rzeczy. Często nieprzemyślane i nie do końca uczciwe. Uczą się życia i walczą między sobą o dominację. Jednak mimo tego, że dzieciństwo jest swego rodzaju jazdą próbną, często zderza się ono z rzeczywistością i zmienia ją o sto osiemdziesiąt stopni. Tak było w przypadku bohaterów Mjåseta. Ich pełne uroku dzieciństwo, wydające się emocjonującą bajką ściera się z życiem czterdziestolatków, którzy stracili już wszelkie złudzenia. Ich radość jest niekompletna, emocje stłumione, a samotność jakby bardziej dotkliwa. Podkreśla to budowa powieści - rozdziały to teraźniejsze wydarzenia przeplatane z opowieściami z przeszłości. Ciekawe jest też milczenie. Dawni przyjaciele nie tylko chcą zapomnieć o wydarzeniach z dawnych lat, ale także nie mówią o nich swoich najbliższym. Żyją z zadrą, rzutującą na większość ich decyzji, ale nie są gotowi o niej opowiedzieć. Jakby wyjaśnienie całej sytuacji miało nadać jej dodatkowy sens. Cała powieść zdaje się być przestrogą. Mówi niemal wprost o tym, że tylko otwarcie się na innych, dialog, może cokolwiek zmienić. I choć nie uda się naprawić wszystkiego można choć w części złagodzić ból. Ciekawa jest także relacja między głównym bohaterem i zmarłym - Kristofferem. Przez całe życie zdawali się odgrywali partie szachów, w których jednym z graczy był wspomniany w tytule Bobby Fischer. Ta rozgrywka zdawała się opisywać ich relacje - nieustanny konflikt o dominację w grupie, miłości, codziennym życiu. Przyjaźń i rywalizacja zdawały się być ze sobą nieustannie połączone, a ustawanie ról podczas partii. zdawało się to potwierdzać.
"To ty jesteś Bobbym Fischerem" Christera Mjåseta to ciekawa opowieść o tym, jak dzieciństwo wpływa na nasze dorosłe życie i do jakiego stopnia jesteśmy niewolnikami swoich wspomnień. Polecam tę książkę wszystkim miłośnikom skandynawskiej, pełnej niedopowiedzianych emocji literatury i tym, którzy doceniają urok pozornie niewinnych opowieści z dawnych lat.